Reklama

Gary Moore: Niedoceniony wirtuoz, który czuł bluesa

Pomimo bogatego dorobku i legendy wciąż żyjącej po jego śmierci nadal nazywany jest jednym z najbardziej niedocenianych gitarzystów świata – szczególnie ze względu na znacznie mniejszą popularność za oceanem. Pochodzący z Irlandii Północnej wirtuoz sześciu strun to przedstawiciel rocznika 1952, który przyniósł światu tak zasłużonych muzyków jak między innymi Joe Strummer (The Clash), Stewart Copeland (The Police), Marky Ramone (The Ramones) czy Neil Peart (The Rush). Gary Moore – autor takich przebojów jak „Still Got the Blues” czy „Parisienne Walkways” – obchodziłby dziś siedemdziesiąte urodziny.

Pomimo bogatego dorobku i legendy wciąż żyjącej po jego śmierci nadal nazywany jest jednym z najbardziej niedocenianych gitarzystów świata – szczególnie ze względu na znacznie mniejszą popularność za oceanem. Pochodzący z Irlandii Północnej wirtuoz sześciu strun to przedstawiciel rocznika 1952, który przyniósł światu tak zasłużonych muzyków jak między innymi Joe Strummer (The Clash), Stewart Copeland (The Police), Marky Ramone (The Ramones) czy Neil Peart (The Rush). Gary Moore – autor takich przebojów jak „Still Got the Blues” czy „Parisienne Walkways” – obchodziłby dziś siedemdziesiąte urodziny.
Gary Moore skończyłby 70 lat /Fin Costello/Redferns /Getty Images

Gary bardzo szybko chwycił gitarowego bakcyla i już jako nastolatek mógł pochwalić się scenicznym doświadczeniem - w rodzinnym Belfaście terminował w mniej lub bardziej poważnych projektach, muzyki ucząc się, podobnie jak lwia część swojego pokolenia, na utworach Beatlesów. W późniejszych latach Moore stał się przyjacielem i artystycznym współpracownikiem najmłodszego z liverpoolskiej czwórki - George'a Harrisona. Gary, jako zaledwie szesnastolatek, poznał także Rory'ego Gallaghera - urodzoną w 1948 roku dumę irlandzkiego gitarowego bluesa. Trudno zresztą nie zauważyć choćby podobieństw w scenicznej ekspresji (a nawet mimice) obu panów...

Reklama

Ogromnym wpływem dla aspirującego muzyka był także Peter Green, starszy od niego o sześć lat  założyciel Fleetwood Mac, przez krótki czas współtworzący również Bluesbreakersów Johna Mayalla. Epokowym odkryciem dla nastoletniego Gary'ego były zaprezentowane mu przez Green'a możliwości najzwyklejszego podłączenia gitary do "gównianego" na pierwszy rzut oka wzmacniacza. Paradoksalnie dawało to zaskakujący, minimalistyczny efekt, pozwalając młodemu muzykowi na głębsze poszukiwanie własnej artystycznej tożsamości. W przypadku Moore'a miało ono potrwać jednak jeszcze kilka dobrych lat.

Choć Moore był leworęczny, grał na tradycyjnej gitarze dla praworęcznych muzyków - podobnie jak choćby Mark KnopflerDire Straits czy Duane Allmann. Kojarzony głównie z charakterystycznym Gibsonem Les Paulem sięgał także po Fendera Stratocastera - już pięć lat po jego śmierci na rynku pojawiły się limitowana edycja wiernych kopii pochodzącego z 1961 roku instrumentu, za które dziś zapłacić trzeba ponad pięćdziesiąt tysięcy złotych. Jeśli zaś chodzi o muzyczne horyzonty Gary'ego, to - abstrahując już od wszechobecnego w jego twórczości bluesa - nie sposób przecież uciec od korzeni hard rocka, współuczestnictwie w stawianiu podwalin pod heavymetalowe ciężaryprogrockowe zawijasy, po sięganie nawet w stronę jazzowych wpływów.

Przywołane wcześniej niedocenienie Moore'a wynika choćby z tego, że w opublikowanym siedem lat temu rankingu najlepszych stu gitarzystów magazynu Rolling Stone twórca "Still Got the Blues"... w ogóle nie został sklasyfikowany, co jest niewątpliwym niedopatrzeniem głosujących. W skład tej komisji w dużej mierze weszły największe sławy sześciu strun - wystarczy wymienić tylko Briana Maya, Eddiego Van Halena, Robbiego Kriegera, Ritchiego Blackmore'a, Toma Morello, Carlosa Santanę czy Kirka Hammetta. Żeby dodać absurdu tej sytuacji, to właśnie gitarzysta Metalliki jest obecnym właścicielem najbardziej charakterystycznej gitary Gary'ego - Les Paula o przydomku "Greeny", dawniej należącego do Petera Greene'a. Moore znacznie bardziej wyróżniony został za to na liście brytyjskiego pisma "Total Guitar", gdzie zajął czternaste miejsce, wyprzedzając takie tuzy jak... George Harrison czy Duane Allmann.

Cofnijmy się jednak ponownie o kilka dekad... Kariera Gary'ego rozkręciła się na poważnie po przeprowadzce do Dublina, gdzie w 1968 roku dołączył do grupy Skid Row. Kontrakt płytowy (debiutancki "Skid" miał premierę kilka miesięcy po osiemnastce Moore'a), trasa po Stanach w roli supportu The Allmann Brothers Band (odbywająca się niedługo przed tragiczną śmiercią Duane Allmana), wspólne koncerty z Fleetwood Mac - wydawałoby się, że tak rozpoczynający swoją działalność zespół będzie idealną trampoliną do wielkiej sławy dla niesamowicie utalentowanego nastolatka.

Po trzech latach zbierania doświadczeń w swojej pierwszej profesjonalnej kapeli Moore podjął decyzję o jej opuszczeniu. Do czasu spędzonego w Skid Row wracał jednak bez większych sentymentów - przyznał, że ciążył mu stereotyp "młodego geniusza", także niedocenianego przez starszych kolegów z zespołu. Dodawał też, że miał mieszane uczucia dotyczące muzycznego kierunku obranego przez formację. Wycofał się w dość niespodziewanym momencie - tuż po nagraniu gitar na trzecią płytę, która na zaprezentowanie się publiczności czekała blisko dwie dekady. Symboliczne odcięcie się od przeszłości nastąpiło w 1987 roku, kiedy to Moore sprzedał za 35 tysięcy dolarów grupie amerykańskich pudelmetalowców prawa do nazwy. Transakcją - pomimo jej wysokich jak na tamte czasy kosztów - zachwycony był Sebastian Bach, wokalista "nowego" Skid Row.

W 1974 roku nadszedł czas na kolejny zespołowy akcent w muzycznym życiorysie Moore'a. Tym razem gitarzysta dołączył do formacji Thin Lizzy, na czele której stanał Phil Lynott - były wokalista... Skid Row, tym razem grający także na basie. Chodziło o dokończenie trasy w zastępstwie opuszczającego grupę Erica Bella. Phil i Gary mogli swoje porozumienie oprzeć na poczuciu outsiderstwa - pulchny, pochodzący z Irlandii Północnej gitarzysta i wyrzucony z wcześniejszej kapeli Lynott o urodzie egzotycznej jak na standardy hardrockowej Irlandii lat siedemdziesiątych dogadywali się nie tylko na płaszczyźnie artystycznej. Przez moment nawet mieszkali razem, jednak ich przyjaźń - choć długotrwała - była dość burzliwa i emocjonalna.

Relacja Gary'ego z nowym zespołem w dużej mierze także oparta była na rozstaniach i powrotach. Pierwszy raz Moore opuścił Thin Lizzy zaledwie kilka miesięcy po dołączeniu. I gdy wydawało się, że będzie to kolejny mało istotny epizod w życiu byłego gitarzysty Skid Row, po trzech latach doszło do analogicznego zastępstwa - tym razem tournée po Stanach opuścić musiał kontuzjowany w barowej bójce Brian Robertson. Lynott nie wahał się długo, prosząc o pomoc Gary'ego. Ten oczywiście wsparł swojego kumpla, jednak na propozycję stałego dołączenia do Thin Lizzy odpowiedział przecząco.

W dużej mierze stało się tak dlatego, że członkostwo w tej grupie (zwłaszcza w jej początkach) wiązało się ze spędzaniem czasu w mocno imprezowy sposób: butelka wina przed i w trakcie koncertu, pół flaszki whisky po zejściu ze sceny, nie mówiąc już o narkotykowych przygodach. 

"Nie pamiętam połowy rzeczy z tego okresu" - z uśmiechem wspominał Moore

Pomimo przeróżnych perypetii nietrudno się domyślić, że krótki powrót w 1977 roku nie był jego ostatnim słowem w kwestii comebacków do Thin Lizzy. Już kilka miesięcy później Gary rozpoczął pracę nad pierwszym nagranym z grupą albumem, bestsellerowym "Black Rose: A Rock Legend". I choć do kolejnego rozstania (spowodowanego w dużej mierze panującym w kapeli problemem z nałogami) doszło już w trakcie następnej trasy, Moore... po raz ostatni wsparł Thin Lizzy podczas koncertowych pożegnań pierwszego wcielenia zespołu w 1983 roku; nagrania z tych występów usłyszeć można na albumie "Life". Coraz bardziej pogrążający się w odmętach narkotykowego upadku Lynott zmarł zaledwie trzy lata później, nie dożywając trzydziestych siódmych urodzin.

Solowa dyskografia Moore'a to materiał na solidną analizę w formie książkowej cegły. Ta historia rozpoczęła się jeszcze przed etapem Thin Lizzy - w 1973 roku, albumem "Grinding Stone" podpisanym jako Gary Moore Band. Na kolejną płytę - "Back on the Streets", tym razem sygnowaną wyłącznie imieniem i nazwiskiem gitarzysty, trzeba było czekać aż pięć lat. Był to jednak początek artystycznej płodności, która na przestrzeni kolejnych trzech dekad zaowocowała siedemnastoma krążkami. To właśnie z przywołanego przed chwilą wydawnictwa pochodzi "Parisienne Walkways" - jeden z utworów definiujących całą twórczość Moore'a, nagrany jedynie z kolegami z ówczesnego zespołu: współodpowiedzialnym za kompozycje Lynottem i perkusistą, Brianem Downeyem. Trzeba przyznać, że to jednak numer bardzo... niedoceniony - w końcu dotarł zaledwie do ósmego miejsca brytyjskiego zestawienia singli.

Początek lat osiemdziesiątych upłynął pod znakiem wydawania kolejnych albumów ("Corridors of Power", "Dirty Fingers" czy "Victims of the Future"), przeprowadzki do Londynu po kilkuletnim pobycie w Los Angeles oraz coraz większej roli odgrywanej przez Moore'a-wokalistę. Kolejnym etapem twórczej ewolucji Gary'ego było skierowanie się w stronę nieco mocniejszych brzmień, niezwykle w tym czasie popularnych. Właśnie wtedy coraz nachalniej zaczęto przyklejać mu hardrockową etykietkę. I nic dziwnego - na jego ówczesnych płytach można było usłyszeć takie postaci jak choćby Ozzy Osbourne, Glenn Hughes (kolega z efemerycznego projektu G-Force, który w 1980 roku doczekał się tylko jednego, identycznie zatytułowanego, albumu), Don Airey czy Cozy Powell.

W rozmowie z "Guitar World" już w 1987 roku (to wtedy ukazał się dedykowany Lynottowi i kłaniający irlandzkiej kulturze album "Wild Frontier") Gary przyznał jednak, że choć nie ma nic przeciwko zespołom takim jak AC/DC czy Scorpions, szufladka  modnego, rockowego wizerunku panująca wówczas na scenie jest dla niego zbyt ciasna. Odciął się też od brzmienia wymienionych wcześniej formacji zaznaczając, że w swoich utworach chce uciec od "tak zwanego amerykańskiego brzmienia". Mick Wall - słynny rockowy biograf - zwrócił uwagę, że redefinicja stylu Gary'ego to w dużej mierze efekt zmęczenia przebieraniem się w ciuszki a'la Def Leppard i kompromisowym sięganiem w stronę tego, co nakazywały trendy. Moore miał zwyczajnie dość swojej muzyki.

Oczekiwany zwrot doszedł do skutku w 1990 roku, kiedy to ukazał się album "Still Got the Blues" - rzecz jasna najbardziej kojarzony z utworem tytułowym. Jedynym, który w całej muzycznej historii Gary'ego wdarł się na listę Billboard Hot 100, choć 97. miejsce to jak na artystę takiej skali relatywnie skromne osiągniecie. Płyta, na której gościnnie pojawił się George Harrison, była jednak dobrym krokiem w stronę definitywnych muzycznych deklaracji. Gdyby ktoś miał jakiekolwiek wątpliwości, w którym kierunku swoją artystyczną drogę tym razem skierował Moore, wystarczy spojrzeć na kilka tytułów płyt wydawanych przez niego w kolejnych latach: "Blues for Greeny" (hołd dla Petera Greene'a złożony z coverów jego utworów zagranych na tym samym Les Paulu, co wersje oryginalne), "Back to the Blues", "Power of the Blues" czy "Old New Ballads Blues".

Nie znaczyło to wcale, że gitarzysta z Belfastu całkowicie porzucił hardrockowe riffy, które sprawnie starał się sklejać z estetyką elektrycznego bluesa. Ostatnia - siedemnasta studyjna - płyta, która zaprezentował Gary, to "Bad for You Baby" z 2008 roku. W 2021, dziesięć lat po jego śmierci, ukazało się natomiast "How Blue Can You Get" - osiem wygrzebanych z archiwum, niepublikowanych nigdy wcześniej, piosenek - zarówno autorskich, jak i przeróbek klasyków. Sam tytuł to natomiast czytelne nawiązanie do bluesowego standardu z lat czterdziestych spopularyzowanego głównie przez B.B. Kinga

Dorobek Gary'ego budowały też poboczne projekty, w których brał udział w różnych momentach kariery. Jeszcze w latach siedemdziesiątych zanurzył się w klimaty jazz-rock-fusion w grupie Colosseum II, jak meteoryt przemknęło wspomniane wcześniej G-Force, a dosłownie chwilę później Greg Lake, dawniej znany z King Crimson, powierzył mu funkcję gitarzysty na swoich dwóch solowych płytach. Z muzykami grupy Cream - Gingerem Bakerem oraz Jackiem Bruce'em - stworzył w 1993 roku superprojekt nazwany po prostu BBM, który światu zaprezentował się jedynym wydawnictwem - "Around the Next Dream".

Nowe millenium Gary przywitał zespołem Scars (i tak samo zatytułowanym albumem) stworzonym wspólnie z muzykami nieco młodszego pokolenia - w skład grupy wchodzili Cass Lewis ze Skunk Anansie oraz Darrin Mooney z Primal Scream. Tytułowe blizny miały nawiązywać zarówno do emocjonalnych skaleczeń, jak i sporej szramy, której Moore dorobił się podczas barowej bitki w latach siedemdziesiątych, kiedy to stanął w obronie swojej dziewczyny. Historia tej formacji również nie wyszła poza debiutancki krążek.

Gary, pomimo tylu nagranych płyt i zagranych koncertów, z pewnością niedoceniony mógł czuć się także jako wokalista czy tekściarz. Choć gros jego utworów poruszało standardowe damsko-męskie wątki miłosne, dobrze czuł się też jako komentator rzeczywistości, o czym świadczą osadzone w reporterskim tonie "Fanatical Fascists" czy "Hiroshima". Sam gitarzysta zresztą mówił, że nie potrafi odpowiednio skoncentrować się na czytaniu książek, a inspirację do nierzadko zabarwionych antywojennie tekstów czerpie z gazet i telewizji. Był także bardzo samokrytyczny wobec swojej pracy - tuż po zakończonym koncercie potrafił nazwać go "kupą gówna".

W 2019 roku miałem okazję porozmawiać z Jackiem Moore'em  - urodzonym w 1987 roku synem Gary'ego, który pielęgnuje pamięć o ojcu występując między innymi z jego repertuarem. I choć słynny tata dopiero w 2002 roku po raz pierwszy wystąpił w Polsce, Jack dużą część koncertów zagrał właśnie w naszym kraju. Moore junior w wywiadzie dla zina "Strefa de...press'zyn" odniósł się do bycia synem legendy gitary, mówiąc o "absolutnej przyjemności" i "błogosławieństwie". 

"Publiczność mimo wszystko go nie doceniała" - dodał. 

O podążaniu śladami ojca może świadczyć też fakt współpracy Jacka z... Dhanim Harrisonem - synem George'a: w ten sposób domknęła pokoleniowa klamra. Muzyków dziś grających pod szyldem Thin Lizzy, z którymi także miał okazję występować, nazwał natomiast wspaniałymi ludźmi i porównał do rodziny. 

Śmierć Gary'ego odbiła się w muzycznym świecie szerokim echem. Wirtuoz zmarł we śnie podczas wakacji w Hiszpanii 6 lutego 2011 roku. Bezpośrednią przyczyną zgonu był atak serca spowodowany wypiciem zbyt dużej ilości alkoholu. Moore nigdy nie wpadł głębiej w narkotyki, jednak słabość do procentów tym razem okazała się zabójcza. "Loved beyond the stars" (Ukochany wśród gwiazd) - napis na grobie muzyka zdaje się zasadny. Zewsząd - co podczas naszej rozmowy podkreślał Jack Moore - posypały się kondolencje. Zmarłemu gitarzyście pokłonili się między innymi Bob Geldof, Bryan Adams, Henry Rollins, Brian May, Roger Taylor, Tony Iommi czy Ozzy Osbourne

Bezduszny shredding czy efekciarskie solówki oparte na wyścigach po skali? Gary Moore, pomimo niewątpliwie wirtuozerskiej techniki, wcale nie musiał uciekać się do tak tanich trików, żeby hipnotyzować brzmieniem swojego instrumentu zarówno fanów, jak i kolegów ze sceny. I choć zmarł 11 lat temu, wciąż przecież ukazują się jego "bestofowe" kompilacje, koncertówki czy reedycje klasycznych albumów. I nawet jeśli twórczość bluesmana z Belfastu nie jest należycie celebrowana, Gary - ze swoim wyspiarskim charakterem i antygwiazdorskim podejściem - pewnie zbytnio by się tym nie przejął, chwytając tylko za gitarę i otwierając kolejną butelkę ulubionego trunku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Gary Moore
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy