Reklama

Chciwi, bezduszni i łasi na sukcesy. Na swoich gwiazdach zbijali fortuny

Za każdym muzykiem, który odnosi wielkie sukcesy, stoi menedżer, który mu w tym pomaga - albo nawet kilku. Po co artyście taka osoba? Przede wszystkim po to, żeby dbała o interesy gwiazdy, załatwiała różne sprawy, czasem doradzała, a nawet wykłócała się o podopiecznego, w skrócie: żeby muzyk miał jak najmniej na głowie i mógł się skupić na swojej pracy. Historia zna jednak takie przypadki, kiedy menedżerowie okazywali się tylko kolejnym zmartwieniem artystów, okradali ich, gnębili, a nawet sami próbowali się dzięki nim wybić.

Za każdym muzykiem, który odnosi wielkie sukcesy, stoi menedżer, który mu w tym pomaga - albo nawet kilku. Po co artyście taka osoba? Przede wszystkim po to, żeby dbała o interesy gwiazdy, załatwiała różne sprawy, czasem doradzała, a nawet wykłócała się o podopiecznego, w skrócie: żeby muzyk miał jak najmniej na głowie i mógł się skupić na swojej pracy. Historia zna jednak takie przypadki, kiedy menedżerowie okazywali się tylko kolejnym zmartwieniem artystów, okradali ich, gnębili, a nawet sami próbowali się dzięki nim wybić.
Elvis Presley w towarzystwie swojego wieloletniego menedżera Toma Parkera /Michael Ochs Archives /Getty Images

Fani Led Zeppelin kojarzą Petera Granta pewnie tak samo dobrze jak muzyków tego zespołu. Grant uważał, że artysta jest najważniejszy i trzeba mu zapewnić jak najlepsze warunki do pracy. Żeby to zrobić, menedżer potrafił bić się - i to dosłownie - z osobami, które próbowały oszukać jego zespół. O takiej osobie marzy wielu muzyków, ale trafienie na dobrego menedżera okazuje się czasami bardzo trudne. Niektórzy przekonali się o tym na własnej skórze.

Reklama

Bezduszny pułkownik

Być menedżerem króla rock and rolla - wiele osób marzyłoby o takiej pracy. Karierą Elvisa Presleya opiekowała się osoba, która dbała o interesy muzyka, ale przy okazji była bezwzględna i sama bardzo lubiła pieniądze. "Pułkownik" Tom Parker nazywał się naprawdę Andreas Cornelis van Kuijk. Stopień wojskowy to tylko honorowe wyróżnienie, ale Parker uwielbiał go używać. Menedżer urodził się w Holandii i nieoficjalnie było wiadomo, że w młodości nie do końca legalnie dostał się do USA. Na początek Tom postanowił zająć się swoją "karierą" i stworzył legendę o tym, że jest rodowitym Amerykaninem. Parker pracował w objazdowym cyrku, dopiero później zaczął opiekować się artystami. 

Jego podopiecznymi byli głównie muzycy country, a menedżerem Elvisa Parker został w 1956 roku i był nim przez całą karierę króla. Co ciekawe, pułkownik na początku nie wierzył w to, że Presley zostanie wielką gwiazdą. Oczywiście cieszył się z sukcesów wokalisty, jednak uważał, że mogą one potrwać tylko chwilę. To między innymi dlatego Tom był zadowolony, kiedy Elvis musiał odbyć służbę wojskową. Menedżer wiedział, że chwilowy brak muzyki tylko zaostrzy apetyty fanów. To, że służba miała przy okazji zdyscyplinować krnąbrnego muzyka, było tylko efektem ubocznym. Cyrkowe doświadczenia Parkera nauczyły go tego, jak przykuwać uwagę publiczności i że proste rozwiązania często działają najlepiej. Słynny ruch bioder Presleya nie był więc przypadkowym elementem występów, lecz dobrze przygotowanym trikiem. 

Tom bardzo lubił pieniądze i w kwestiach finansowych był bezduszny. Dbał o interesy Elvisa, ale również o stan swojego konta. Parker najpierw pobierał 25 procent zysków artysty, co i tak było wysoką stawką, a ostatecznie doszedł do 50 procent, co jest praktycznie niespotykane w branży. Pułkownik nie zawsze kierował się wyłącznie dobrem podopiecznego. Presley na przykład nie grał światowych tras koncertowych. Menedżer tłumaczył, że to kwestia bezpieczeństwa, fatalnych sal i komplikacji logistycznych, co dziwnym trafem nie odstraszało innych wokalistów. Jak się później okazało, Tom trafił do Stanów nielegalnie i po wyjeździe mógłby mieć problem z powrotem. Legenda głosi, że po śmierci Elvisa Parker prosto z pogrzebu pojechał na negocjacje w sprawie sprzedaży pamiątek po muzyku. Pułkownik zarobił na współpracy z Presleyem dziesiątki milionów dolarów, ale praktycznie całą fortunę przegrał w kasynie.

Z rodziną tylko na zdjęciu

Jeśli ktoś uważa, że zatrudnienie osoby z rodziny w roli menedżera to gwarancja uczciwości, mógłby usłyszeć w show-biznes wiele ciekawych historii. Choćby przypadek ojca Britney Spears pokazał, że to nie zawsze prawda. Chyba jednak żaden rodzinny menedżer nie cieszył się tak złą sławą jak Joe Jackson. Senior rodu odkrył u swoich dzieci talent muzyczny i postanowił pokazać go światu. Brzmi niewinnie i takie też były początki The Jackson 5. Joe woził zespół na konkursy młodych talentów i pokazywał wokalistów wszędzie, gdzie się tylko dało. Trudno się czepiać czegoś takiego, ale warto się zastanowić, dlaczego ojciec to wszystko robił. I tu zaczyna się problem. Jackson marzył w młodości o zostaniu bokserem, jednak szybko założył rodzinę i musiał zacząć na nią zarabiać, czasem na dwóch etatach. Później próbował też swoich sił na scenie, w zespole bluesowym, ale bez efektu. Sukcesy dzieci stały się więc dla niego rekompensatą za własne porażki.

Joe obsesyjnie wręcz pilnował, żeby synowie jak najlepiej wypadali na scenie. Menedżer zmuszał rodzeństwo do wielogodzinnych prób, a młodzi muzycy mogli najwyżej pomarzyć o wyjściu na podwórko i zabawie z rówieśnikami. Jackson nie znosił błędów. Każda pomyłka w piosence kończyła się karą. Członkowie rodzinnej grupy nie byli już nawet zdziwieni, kiedy Joe przychodził na próby z paskiem lub przedłużaczem w dłoni. Kiedy tylko synowie zrobili coś nie tak, bił ich, a najbardziej narażony na to był Michael, którego ojciec uważał za największy talent w rodzinie. Nie przeszkadzało to menedżerowi w wyśmiewaniu wyglądu albo zachowania chłopca. Jackson terroryzował synów, dzięki którym sporo zarabiał i wygodnie żył. Nic dziwnego, że Michael po latach fatalnie wspominał współpracę z ojcem i okupił ją wieloma problemami w dorosłym życiu.

Skoro jesteśmy przy strasznych rodzicach-menedżerach, to wyobraźcie sobie, że Murry Wilson, ojciec muzyków The Beach Boys, miał oryginalny sposób dyscyplinowania dzieci. Kiedy artyści nie chcieli ćwiczyć, albo popełnili błąd, wyciągał swoje szklane oko i kazał "winowajcy" wpatrywać się w pusty oczodół. Poza tym lubił przesadzać z alkoholem, obrażać i bić synów. Sprzedaż praw do piosenek za grosze, na podstawie dokumentów ze sfałszowanymi podpisami, była przy tym właściwie drobnostką.

Wydawanie pieniędzy? Uwielbiam!

Menedżer twoim najlepszym przyjacielem albo twój przyjaciel najlepszym menedżerem - na pewno u wielu muzyków któraś z tych opcji świetnie się sprawdza, ale żadna nie zadziałała u Davida Bowiego. Artysta zatrudnił swojego znajomego, Tony’ego Defriesa. Okazało się, że ten układ miał dwie wady: menedżerskim idolem Tony’ego był pułkownik Parker, a sam Defries nie zamierzał być tylko skromnym pomocnikiem w cieniu wielkiej gwiazdy. Sam chciał żyć jak gwiazda. Plusem było to, że menedżer bardzo wierzył w artystę, po prostu wiedział, iż pewnego dnia Bowie stanie się sławny. Defries postanowił mu w tym pomóc i twardo negocjował kontrakty dla artysty, ale doradztwo i opieka kosztowały, tak jak w przypadku Elvisa, połowę zarobków.

Tony wydawał ogromne sumy, oczywiście nie ze swojej gaży, na promocję wokalisty. Menedżer potrafił na przykład wynająć samolot i wysłać amerykańskich dziennikarzy na koncert Bowiego w Londynie, a potem zorganizować spotkanie z muzykiem, który musiał pojawić się na nim w scenicznym stroju i makijażu. Defries lubił wystawny styl życia. W pewnym momencie dorobił się kilku mieszkań w Nowym Jorku, ubierał się w garnitury z aksamitu, a jego ochroniarze chodzili w kimonach. David za to długo ledwo wiązał koniec z końcem i pożyczał od menedżera pieniądze na jedzenie. W 1975 roku muzyk postanowił zerwać ten układ, który nie pasował mu z jeszcze jednego powodu: gwiazdor swego czasu był uzależniony od kokainy, a Tony nie tolerował narkotyków, również u podopiecznego. Panowie zakończyli współpracę, jednak wokalista musiał nie tylko oddać Defriesowi część praw do dawnych utworów, ale też procent z dochodów z kilku kolejnych lat.

Chciał dobrze, ale przesadził. Tim Collins zaczął współpracę z Aerosmith w pierwszej połowie lat 80. Kilka lat wcześniej w grupie zaczęły się problemy i konflikty, które doprowadziły do odejścia dwóch muzyków. Zespół nie radził sobie najlepiej. Kiedy w końcu artyści postanowili się dogadać i wrócić do wspólnego grania, ich menedżerem został właśnie Collins, który opiekował się grupą gitarzysty, The Joe Perry Project. Tim sam kiedyś próbował swoich sił na scenie, ale kiedy usłyszał od kolegów, że "jest lepszym menedżerem niż muzykiem", już wiedział, czym się w życiu zająć. W Aerosmith tych zajęć mu nie brakowało. Collins pomógł w powrocie zespołu w dawnym składzie, chociaż jego początki nie były łatwe. 

Płyta "Done With Mirrors" okazała się porażką i menedżer dobrze wiedział dlaczego. Artyści mieli spore problemy z używkami, zwłaszcza wokalista Steven Tyler, a nałogi zaczęły fatalnie wpływać na efekty ich pracy. Collins wysłał więc Tylera na odwyk, na terapii wylądowali też wkrótce pozostali muzycy. Pewnie zastanawiacie się, co w takim razie poszło nie tak, bo przecież menedżer, który pomaga, stara się, a być może nawet ratuje podopiecznym życie, to marzenie. Otóż Tim postanowił zrobić wszystko, żeby artyści nie wrócili do nałogów. Jego specjalnością były "trzeźwe trasy". Zero alkoholu i narkotyków, żadnych ryzykownych i szalonych imprez. Członkowie grupy musieli zamiast tego chodzić na spotkania AA w miejscach, w których grali. Byli tam specjalnie zawożeni i przywożeni z powrotem do hotelu, a po drodze oczywiście pilnowani. Opiekę nad zespołem w trasie pełnił zatrudniony przez Collinsa były policjant. Biografia, którą autoryzowała grupa, wspominała, że Tim pilnował trzeźwości w ekipie "jak hitlerowiec". Collins miał też kontrolować każdy krok muzyków oraz manipulować zespołem. Tim i Aerosmith ostatecznie rozstali się po kilkunastu latach współpracy, a to, że nie rozmawiali później przez wiele lat, najlepiej dowodzi, że nie było to rozstanie w najlepszych relacjach.

Chciwy "Niedźwiedź"

Albert Grossman stał się gwiazdą wśród menedżerów w latach 60. Nic dziwnego, skoro jego klientami byli między innymi: Janis Joplin, The Band i Bob Dylan, z którym współpraca okazała się wyjątkowo burzliwa, ale o tym za moment. Menedżer był tak skuteczny w negocjacjach z wytwórniami płytowymi i stanowczy, że zyskał pseudonim "Niedźwiedź", a tubalny głos tylko dopełniał ten wizerunek. Grossman, który studiował ekonomię i psychologię, znał się na ludziach oraz lubił pieniądze. Z jednej strony wyjątkowo dbał o interesy swoich klientów, z drugiej sam uwielbiał dobrze zarabiać. Albert żądał na przykład od artystów 25 procent dochodów, mimo że rynkowa stawka była wtedy znacznie niższa. Menedżer twierdził jednak, że wysoka opłata to premia, bo jego klienci stają się mądrzejsi i lepiej zorientowani po każdej rozmowie z nim. W przeciwieństwie oczywiście do jego "durnych" kolegów po fachu. 

Jeśli któryś z podopiecznych protestował, Grosmann nagle milkł. To była jego słynna technika, którą muzycy odkryli dopiero po latach, a która okazywała się zawsze wyjątkowo skuteczna. Albert jednak z czasem stał się zbyt chciwy, co doprowadziło na przykład do głośnego konfliktu z Bobem Dylanem. Na początku lat 70. muzyk odkrył, że menedżer przejął aż połowę jego praw wydawniczych, na co się nie umawiali. Relacja błyskawicznie się popsuła, artysta stracił zaufanie do współpracownika, a wkrótce ich drogi się rozeszły. Grossman wiedział, że zamieszanie zaszkodziłoby jego wizerunkowi w branży, więc panowie uniknęli procesu i dogadali się poza salą sądową. Albert był zadowolony, tym bardziej że w kolejnych latach zaczął tracić zainteresowanie pracą z artystami, wolał zająć się biznesem, między innymi swoimi restauracjami i nieruchomościami, a także studiem nagraniowym. Problem powrócił jednak kilkanaście lat później i skończył się pozwem. Menedżer stwierdził, że dostaje za mało pieniędzy, a Dylan miał dość płacenia. Albert nie doczekał końca sprawy, zmarł na pokładzie samolotu w 1986 roku.

Pieniądze, które poróżniły Dylana i Grossmanna, często są powodem konfliktów między artystami a menedżerami. Przekonali się o tym choćby muzycy The Killers, którzy najpierw dostali pozew od zwolnionego współpracownika, a potem sami założyli mu sprawę z powodu wielomilionowych strat. Billy Joel pozwał swojego byłego menedżera, a przy okazji byłego szwagra, kiedy odkrył, że jego finanse wyglądają zupełnie inaczej, niż powinny. Takich historii nie brakuje, a o wielu innych mówi się tylko w kuluarach. Swoją drogą, to niezła ironia losu. Artysta zatrudnia kogoś, kto ma pilnować jego interesów, a potem okazuje się, że sam musi pilnować - tej osoby. 

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Elvis Presley | Aerosmith | Bob Dylan | Billy Joel | Michael Jackson | David Bowie
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama