Reklama

Unsound: Amok w mroku

Gwiżdże mi w uszach, jestem niewyspany, a głowa pełna wrażeń - zakończyła się kolejna edycja Unsound, najlepszego krakowskiego festiwalu. Z jaką muzyką? Od ciszy po hałas, który burzy budynki.

Niestety, wiele mnie ominęło. Unsound to festiwal, który trwa cały tydzień i w dodatku rozsiany jest po całym Krakowie, więc trudno za wszystkim nadążyć. Ale wielki weekendowy finał imprezy utwierdził mnie w przekonaniu, że to najlepszy festiwal w tym mieście i na pewno jeden z najlepszych w Polsce. Oby tak dalej!

Piątkowy wieczór, ulica Augustiańska. Pod kościołem św. Katarzyny kłębi się tłum. Nie chodzi o nabożeństwo, chociaż atmosfera jest równie podniosła, a ludzie nie mniej skupieni. W świątyni mają bowiem zagrać dwie gwiazdy nurtu ambient. Jako pierwszy Norweg Geir Jenssen, znany jako Biosphere. Zanurzony w migotliwym blasku świec, poważny, skupiony. Pod gotyckimi sklepieniami jego dźwiękowe krajobrazy zabrzmiały zaskakująco dostojnie i mało futurystycznie, jakby wnętrze po którym się rozpływały nadało im nowych znaczeń. Jest ciemno, więc dźwięk staje się bardzo plastyczny, niemal namacalny. Minimalistyczny set Biosphere miał zostać przyćmiony przez koncert Stars of the Lid, wspomaganych nie tylko przez wizualizacje, ale i wypożyczony z Sinfonietty Cracovii oktet smyczkowy. Niestety, Amerykanie nie mieli chyba pomysłu na wykorzystanie polskich muzyków, bo ich partie zamiast wzbogacać muzykę Stars of the Lid, banalizowały ją, wygładzając chropowatości i sprowadzając na bezpieczny grunt.

Reklama

Sobota. Świetna sala Muzeum Inżynierii Miejskiej. Niespełna dwudziestoletnia Anja Franziska Plaschg, znana światu jako Soap & Skin, siada za fortepianem, gra i śpiewa... poprawnie. Wyznawcy Tori Amos czy Cat Power są zapewne ukontentowani, ale pozostali zastanawiają się, dlaczego Fennesz zawraca głowę swoim fanom, rekomendując ją na każdym kroku. Wyjaśniło się w drugiej części koncertu, kiedy perlistym fortepianowym brzmieniom coraz częściej przeszkadzały zgrzytliwe elektroniczne, czy wręcz industrialne wtręty. Finał jej recitalu to już była rzecz dla fanów Laibach i Diamandy Galas. Austriaczka wstała zza fortepianu i oświetlona od tyłu dwoma białymi reflektorami najpierw zaśpiewała (oraz wykrzyczała) dramatyczny song na chropowatym, twardym, marszowym podkładzie, by zakończyć swój występ a capella.

Soap & Skin balansowała na granicy histerii, a kilkanaście minut po niej scenę objął w posiadanie kwartet, który znajdował się na przeciwległym biegunie emocjonalnym. Sam Amidon, Ben Frost, Nico Muhly i Valgier Sigurdsson najwyraźniej lubią ze sobą grać, ale niekoniecznie lubią podejmować jakiekolwiek wiążące decyzje. Ich występ był więc popisem odświeżającego muzycznego bałaganu. Każdy z muzyków dorzucał swoje trzy grosze, niespecjalnie przejmując się tym, co było wcześniej i będzie grane później. Coś nie wyszło? Trudno, nic się nie stało. Ważne, że dobrze się bawimy i publiczność nas akceptuje. Dobra wiadomość dla Macio Morettiego - możesz wszystkie swoje projekty połączyć w jedną całość i to ma szansę zadziałać? Jeżeli cokolwiek Amidonowi / Frostowi / Muhly'emu / Sigurdssonowi można zarzucić, to chyba tylko faworyzowanie tego pierwszego, przez co w koktajlu jazzu, klasyki, folku, elektroniki i noise'u najmocniej czuć było smak uroczo nudnego alt-country.

Sobotnia noc upłynęła festiwalowiczom pod znakiem muzyki, której nie wstyd tańczyć. Szacowny gmach muzeum Manggha zamienił się na kilka godzin w modny klub, gdzie prym wiodły głębokie basowe dudnienia wywiedzione z dubstepu. Największą gwiazdą był oczywiście rezydujący w Londynie Kode9, wspomagany przez dysponującego pięknie niepokojącym głosem Spaceape'a. Bilet na tę imprezę kosztował jedyne 30 złotych (swoją drogą, brawa dla organizatorów za utrzymanie cen wszystkich festiwalowych koncertów na tak przystępnym poziomie!), ale widok tłumu, który w niemal zupełnych ciemnościach wił się w rytm ponurej muzyki Kode9 - bezcenny.

Niedziela. Ostatni koncert festiwalu miał miejsce w Łaźni Nowej i śmiem zgadywać, że dopóki Sunn O))) nie zeszli ze sceny, cała Nowa Huta nie zmrużyła oka. Amerykańska gwiazda drone metalu zasłużenie cieszy się jak najgorszą reputacją - choć nie ośmieliłem się do nich zbliżyć bez zatyczek, do tej pory szumi mi w uszach. Ściana głośników na scenie, ściany po bokach, a nawet? za plecami publiczności! Plotkowano o 150 decybelach i nie zdziwiłbym się, gdyby to była prawda. Od hałasu nie sposób było uciec, infradźwięki o piekielnym natężeniu wprawiły w niebezpieczne wibracje nie tylko budynek, ale i każdą kosteczkę, każdy narząd wewnętrzny w ciele widzów. Koncert Sunn O))) nie był doświadczeniem muzycznym, ale fizycznym. Nieprzyjemnym, ale absolutnie fascynującym zarazem. Niezapomnianym.

Trudno też będzie wyrzucić z pamięci widok zespołu na scenie, choć po prawdzie widać było niewiele. Wszystko spowite w gęstym dymie i zalane zielonym lub błękitnym światłem, a muzycy oczywiście schowani w czarnych płaszczach i przepastnych kapturach. Ruch sceniczny ograniczony do minimum, poza wokalistą, Attilą Csiharem, który przybierał pozy kapłana, czy raczej maga, odprawiającego jakiś pradawny rytuał, otwierający bramy do innego świata. Powinni tego zabronić.

Na koniec dwie wiadomości - jedna dobra, druga zła. Dobra jest taka, że kolejny Unsound już w lutym. Zła, że w... Nowym Jorku. Na następną krakowską edycję tego znakomitego festiwalu poczekamy cały długi rok.

Jarek Szubrycht

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Mrok | festiwal | koncert | Unsound
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy