Recenzja Tyler, The Creator "Flower Boy": Wulgarny intelektualista
U Tylera niewiele się zmieniło. To dalej inteligentny i wulgarny cwaniaczek, który już nic nikomu nie musi udowadniać. Przynajmniej od teraz, bo tak dobrej płyty, jak "Flower Boy", chyba nikt się nie spodziewał.
Wszystko rozpoczął "Bastard" w 2009 roku, ale tak na dobre rozkręciło się dwa lata później na "Goblinie". Unikalne, maksymalnie kontrowersyjne i pokazujące olbrzymi potencjał bossa Odd Future, który w pełni zaprezentował swoje możliwości na kolejnym LP. "Wolf" to wszystko, co najlepsze w czarnej muzyce i odpałów (ale za to jak dobrych!) pokroju "Yonkers" próżno było tam szukać.
Niczym u Zbigniewa Stonogi, coś się jednak popsuło razem z "Cherry Bomb", w którym najlepszy był patent z kilkoma okładkami. Sama muzyka nie do końca potrafiła się obronić, pojawiło się za dużo eksperymentów, które nawet po czasie nie mogą się podobać. O ile jeszcze Tyler jako MC "dawał radę", to już nie można było tego powiedzieć o jego beatach. Nie ma się jednak co przejmować, bo jakiś czas temu wszystko wróciło do normy. A może i jeszcze więcej? "Flower Boy" to strzał w pysk dla każdego, który przez chwilę w niego zwątpił. Przyznam - jeszcze się po nim nie pozbierałem.
Każdy longplay Tylera, The Creatora był inny i pokazywał jego kolejne producenckie oblicze. Tym razem jest podobnie, chociaż "Flower Boy" przemyca mnóstwo soulquarianowego ciepła znanego z "Wolfa" i minimalizmu z debiutanckiego LP. Czego tu w zasadzie nie ma? "Foreword" zaczyna się niczym typowy 90's, żeby zaraz przejść w klimaty kolektywu, do którego należy m.in. Erykah Badu. Stare oddfuture'owe klimaty da się znaleźć w świetnym "Who Dat Boy", w którym popis przy okazji daje A$AP Rocky. A mocno ulokowane we współczesnej zachodniej formule "See You Again" ze świetną Kali Uchis? Tego jest naprawdę sporo i już dawno hiphopowa płyta nie dawała takiej frajdy, jak najnowsze dzieło Tylera, bo kreatywność Okonmy nie zna granic: żywe instrumenty plus sample z Can, Sonic Youth czy Roya Ayersa? Proszę bardzo, w czym problem? Tu nie ma prostych beatów. Konstrukcje są specyficzne, aczkolwiek maksymalnie przebojowe.
Tyler-producent spisał się więcej niż dobrze. Muzycznie dzieje się wiele, momentami można odnieść wrażenie, że aż za wiele, ale jest jeszcze Tyler-raper. Stutus quo - dalej bluzga i kpi z wszystkiego aż miło (pojawiające się tu i ówdzie "skrrrt" nie jest przypadkowe, zapewniam, ale takie "Pothole" zyskuje na tym bardzo dużo). Trolluje i bawi się ze słuchaczem, do tego stopnia, że nie wiadomo w jaki sposób odbierać pewne wyznanie w "Garden Shed". Przyzwoite flow, głęboki głos, bez nadmiernej liczby patentów, czy nawet zmian tempa w numerach. Dodajmy do tego kontrasty pomiędzy nim a kilkoma zaproszonymi gośćmi, Frankiem Oceanem w "911/Lonely" i Lil Waynem w "Droppin' Seeds", i mamy przepis na sukces. Cały on - piekielnie inteligentna bestia, która może sobie pozwolić na wiele, choć nie zawsze będzie dobrze zrozumiana.
Dzieje się tutaj bardzo dużo, ale najwięcej jest... samej muzyki. Tak zróżnicowanej, klimatycznej i przede wszystkim dobrej płyty, nie spodziewał się chyba nikt. Śmiem zaryzykować, że to właśnie Tyler, The Creator najlepiej pokazuje, jak brzmi współczesne brzmienie zachodniego wybrzeża. Odważna teoria, mając na uwadze, że rezydują tam m.in. Flying Lotus i Thundercat (wiem, że chciałbyś, żeby twoje było "Where This Flowers Blooms"), a to chyba duży komplement, prawda?
Tyler, The Creator "Flower Boy", Columbia
8/10