Recenzja The Carters "Everything is Love": Manifest ludzi wygranych
Jay-Z i Beyoncé chyba musieli spojrzeć na swoją listę zadań i stwierdzić, że w życiu nie zrobili jeszcze jednej rzeczy. Z artystycznego punktu widzenia być może tej najważniejszej.
Gdyby jeszcze ktoś kiedyś zastanawiał się, jak mogłaby brzmieć wspólna płyta najgorętszej pary show-biznesu, to kilka dni temu otrzymał odpowiedź. "Everything is Love", pierwsze wspólne dzieło Jaya-Z i Beyoncé, nie zaskakuje tak bardzo, jak jego premiera. Przynosi za to zestaw kilku świetnych piosenek, które muszą zmierzyć się z legendą nie tylko ich solowych nagrań, ale przede wszystkim ze wspólnymi singlami "'03 Bonnie & Clyde" i "Crazy in Love".
Niestety, tegoroczne piosenki nie wytrzymują porównania z nośnymi hookami wielkich singli, ale na pocieszenie warto napisać, że mało który utwór ostatnich lat może równać się z numerami, które promowały "Blueprint 2: The Gift & The Curse" i "Dangerously in Love". Nie oznacza to jednak, że na naszych oczach nie napisała się historia. Wręcz przeciwnie, bo muzycy w końcu spełnili swój artystyczny obowiązek, dostarczając światu jeden z najbardziej kompletnych albumów ostatnich lat. Wspólna płyta Hovy i Beyoncé musiała się kiedyś pojawić i z pełną odpowiedzialnością można stwierdzić, że "debiut" nastąpił w idealnym momencie.
Kluczem do zrozumienia "Everything is Love" są nie tylko ostatnie solowe dokonania The Carters, czyli "4:44" i "Lemonade", które w pewnym stopniu stanowiły pretekst do komentowania ich problemów w związku. Ważne jest tutaj otwierające "Summer" z poruszającym "Kochajmy się latem, tak / Na piasku, na plaży, miejmy plan / Bądźmy w swoich ramionach", istotne są także chemia i wyczucie. Oni osiągnęli już wszystko, więc bez oglądania się na trendy, mogli zrobić album tylko i wyłącznie dla samych siebie.
"Everything is Love" potwierdza tezę, że właśnie to zrobili. Hołdują klasyce, powracając do soulfulowych brzmień ("Summer", "Boss"), robią też ukłon w stronę bardziej współczesnych form ("Nice"). Nie ograniczają się przy tym z kombinowaniem - do współpracy zaprosili m.in. wracających do formy Cool & Dre, Pharrella przypominającego najlepsze czasy The Neptunes, a także Davida Sitka, który z wszystkich osób zaangażowanych w produkcję, wysilił się najmniej, czego dowodem jest "Lovehappy".
Paradoksalnie nie ma tutaj zbyt wielu hooków i refrenów, które od ręki chwytają. "Everything is Love" to jedna wielka całość, której nie warto rozbijać na poszczególne elementy, jednak jest kilka momentów, na które szczególnie warto zwrócić uwagę. Zaskakuje Beyoncé, która rapując w migosowym "Apeshit" robi to lepiej niż niejedna młodsza koleżanka po fachu (przykro mi, Cardi...). Jay natomiast rzuca retrospekcjami w "713" oraz wbija szpilkę w muzyczny biznes we "Friends". Dzieje się bardzo dużo, a poszczególne utwory ubarwiają zaproszeni goście. Tych nie ma wielu: Ty Dolla Sign, Quavo i Offset zaliczają bardzo skromne występy, natomiast w klimat "Nice" świetnie wprowadza Pharrell Williams.
Warto było czekać tyle lat, bo nie dość, że Jay-Z i Beyoncé nagrali swoje najlepsze piosenki od wielu, wielu lat, to na dodatek jeszcze bardziej urozmaicą trasę "OTRII", w tym warszawski koncert. Kto by pomyślał, że do tego wystarczy raptem 39 minut genialnej muzyki. Innej, mniej przebojowej, ale szczerej i... typowo "carterowej".
The Carters "Everything is Love", Roc Nation
8 / 10