Recenzja Leona Lewis "I Am": Wszystko, co najlepsze

Tomek Doksa

Blisko dziesięć lat po debiucie, Leona Lewis zdecydowała się w końcu pokazać swoją prawdziwą twarz. Ale jeszcze nie czas obrastać w piórka.

"I Am" Leony Lewis to płyta raczej jednorazowego użytku
"I Am" Leony Lewis to płyta raczej jednorazowego użytku 

Dość już kompromisów, dość robienia muzyki, która nie jest w stu procentach "moja" - przy okazji zmiany otoczenia z jednej dużej wytwórni na drugą, Leona Lewis opowiadała, że w jej życiu nie ma już miejsca na przypadkowe wydawnictwa. Czyli, jak rozumiem, mniej więcej takie, jak nikomu niepotrzebne "Christmas, with Love" sprzed dwóch lat. I to się chwali.

Chwali się też jej decyzję, by najnowszy materiał powierzyć w ręce jednego (a nie jak dotąd bywało kilkunastu) producenta, bo wreszcie Lewis zapowiadała na swoim koncie album, który będzie czymś więcej, niż tylko zbiorem radiowych singli. Tych oczywiście na "I Am" nie brakuje, jednak na tej płycie rzeczywiście chodzi o coś więcej - o najbardziej osobisty z jej dotychczasowych muzycznych pamiętników i też najbardziej kompletny, na którym Leona ma potwierdzić nie tylko swoje walory wokalne, ale też talent do pisania ładnych piosenek.

Z tym pierwszym rzeczywiście nie ma co dyskutować, dziewczyna ma kawał porządnego głosu i słucha się go z przyjemnością. Może i spośród najpopularniejszych popowych wokali pozostaje najmniej charakterny, ale na miejscu takiej Alicii Keys słuchałbym jednak tej płyty z lekką obawą o swoją pozycję. Co do drugiego - no cóż, pierwsze koty za płoty. Dotąd Leona korzystała z zastępu pomocników i współkompozytorów, tutaj próbuje więcej robić sama i choć płyta nie wybija się ponad rynkową przeciętność, tak naprawdę jest pierwszą w jej dorobku, o której wreszcie można powiedzieć (i to nie wcale przez wzgląd na listę płac), że rzeczywiście jest dziełem Leony Lewis. I za to dostaje u mnie najwięcej punktów.

Bo czwarty krążek (nie licząc wspomnianego na wstępie świątecznego żartu) to już nie przelewki, najwyższa pora zacząć robić rzeczy, które będą mieć w sobie sporo nie tyle radiowego potencjału, co wreszcie charyzmy. A tej muzyka Leony potrzebuje najbardziej. Na "I Am" poza niesłabnącą pompą w głosie, słychać też artystyczny progres u brytyjskiej wokalistki, ale niestety znowu jest to płyta - wzorem poprzedniczek, o których większość z was na pewno już nie pamięta - raczej jednorazowego użytku. Po raz kolejny lepiej w przypadku Lewis sprawdza się słuchanie piosenek na wyrywki, aniżeli przyjmowanie wydawnictwa jako zamkniętej całości. A szkoda, bo najnowszy materiał zapowiadał się dla niej jak nowe otwarcie i nie tylko ja zapewne liczyłem, że za tymi osobistymi wywodami z wywiadów pójdą przełomowe dla kariery Lewis numery.

Nie przeczę, być może na "I Am" dostaliśmy od Leony wszystko, co dzisiaj u niej najlepsze, być może ten krążek to szczyt jej możliwości. Niech i tak będzie. Ale trudno też nie zgodzić się z tezą, że od tych jej 10 nowych piosenek, tylko na angielskiej scenie wydarzyło się w tym roku przynajmniej kilka dużo ciekawszych rzeczy. I to niestety do nich będziemy wracać pod koniec roku, ambitne podrygi Lewis muszą jeszcze nabrać wyrazu.

Leona Lewis "I Am", Universal

5/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas