Reklama

Nietuzinkowa historia i tuzinkowa płyta

Ed Sheeran "+", Warner Music Poland

W 2008 roku grywał recitale siedem w dni tygodniu dla pięciu znudzonych klientów w pubie. Dziś wyprzedaje sale koncertowe na kilka tysięcy osób.

Wielka Brytania ma nowego idola, który wyśpiewuje słodko-gorzkie ballady. Czym Ed Sheeran różni się jednak o Jamesa 'You Are Beautiful' Blunta? Piosenki rudowłosego wokalisty zawierają wyraziste elementy muzyki miejskiej. Za brzmienie albumu odpowiedzialny jest uznany hiphopowy producent No I.D., który zadbał o to, by "+" było bliżej do produkcji trochę zapomnianego Jamiego T, niż wspomnianego Jamesa Blunta. Efekt jest jednak taki, że Ed osiągnął sukces i w tym aspekcie bliżej mu do autora "You Are Beautiful". Zresztą, obu łączy również atrakcyjny dla mediów życiorysy. Jeden był żołnierzem, drugi przez sześć lat sypiał na kanapach uprzejmych znajomych i fanów, jeździł od miasta do miasta z gitarą i walizką pełną CD-R'ów z własnymi piosenkami, które sprzedawał po koncertach (o tym opowiada utwór "You Need Me, I Don't Need You"). Fajnie czyta się takie historie, zwłaszcza gdy kończą się happy-endem (czytaj: Numer Jeden na liście bestsellerów płytowych).

Reklama

A co poza tym? Jak już wspomniano wyżej, "+" wpisuje Eda Sheerana w długą listę uwielbianych na Wyspach Brytyjskich songwriterów z gitarami akustycznymi i nienarzucającymi się głosami, nastrojowymi balladami, w których jest miejsce i na uśmiech, i na łzy. U osób poszukujących w muzyce mocniejszych emocji i powiewu świeżości, "+" wywoła jedynie głębokie ziewnięcie. Niesprawiedliwa to opinia? W erze takich albumów, jak pokrewne stylistycznie i klimatycznie debiuty Jamesa Blake'a czy Jamiego Woona, album Eda Sheerana - pomimo wydawałoby się nowoczesnych zabiegów stylistycznych - brzmi bardzo staroświecko, w negatywnym tego słowa znaczeniu.

"+" stara się również robić wrażenie albumu różnorodnego. Weźmy na przykład takie "U.N.I", miłosne zawodzenie podparte ogniskowymi chwytami, z zabawnie brzmiącymi rapowanymi z zawrotną prędkością zwrotkami. Następne w kolejności "Grade 8" to pozornie nowocześnie brzmiące r'n'b, ale przy najnowszych produkcjach takiego Drake'a czy - pójdźmy głębiej w progresywny, eksperymentalny pop - Franka Oceana, brzmi jak piosenka jakiegoś boysbandu z lat 90. Kolejna kompozycja i kolejna zmiana klimatu. "Wake Me Up" fortepianowa, minimalistyczna ballada, w której 20-letni Ed żali się, że nigdy nie miał blue-ray'a, a tylko DVD i poza tym zawsze był "gówniany w gry komputerowe". Nastrojowa, poważna warstwa instrumentalna zestawiona została z tekstem, który trafi przede wszystkim do grupy dziewczyn w określonym wieku (wiecie, one uwielbiają takich "looserów"). Ale nie ma się co dziwić, przecież Sheeran pisząc te piosenki był nastolatkiem.

Sztandarowa na płycie ballada "The A Team" to utyskiwanie nad losem młodej dziewczyny prostytuującej się, by za zarobione pieniądze móc "zagrać w drużynie A". Pomimo mało błyskotliwego porównania ćpania narkotyków klasy A do tytułu równie mało ambitnego, acz kultowego serialu, piosenka broni się. Dlaczego? Ed Sheeran swego czasu był wolontariuszem w ośrodku dla uzależnionej młodzieży, co uwiarygadnia utwór. A to na listach przebojów wartość dziś wymierająca.

Nie miałem okazji widzieć Eda Sheerana na żywo, a wyspiarscy dziennikarze przekonują, że scena to właśnie jest jego żywioł. Być może ten fakt ratuje rudzielca, bo choć album wyszedł mu bestsellerowy (około miliona sprzedanych egzemplarzy na Wyspach Brytyjskich), to szczerze mówiąc jednak mocno przeciętny. Trochę to jednak przykre, że więcej emocji budzi życiorys wokalisty i intrygująca droga na szczyt, niż napisane przez niego piosenki.

5/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: recenzja | Ed Sheeran
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy