Chodź na solo
Solo czy z zespołem? Przyjrzyjmy się zagranicznym solistkom i solistom, którzy postanowili spróbować sił w show-biznesie bez wsparcia zespołu. Uwaga: efekt końcowy może być różny od zamierzonego!
Robert Gawliński (Wilki), Muniek Staszczyk (T. Love), Magdalena Wójcik (Goya), Titus (Acid Drinkers) czy wreszcie Spięty (Lao Che) - wszyscy ci soliści w ostatnim czasie postanowili oderwać się od macierzystych formacji i nagrać coś na własną rękę. Historia pokazała, że "płyta na boku" potrafiła katapultować artystę na inny poziom komercyjnego lub artystycznego sukcesu, kwestionując tym samym sens powrotu do macierzy. Nie brakowało jednak przypadków, gdy solówka działała na ego frontmana jak lodowaty prysznic, a nad głową zapalał się jaskrawoczerwony neon z napisem: "Poza zespołem jesteś nikim!".
Powody nagrania solówek bywały rozmaite. A to artysta nie mógł dogadać się z pozostałymi członkami grupy, tudzież męczyły go sztywne artystyczne ramy formacji albo po prostu zachciało mu się mieć więcej zer na bankowym koncie.
Przyjrzyjmy się zatem 10 wybranym przypadkom, kiedy wokaliści uznanych, często okupujących szczyty list przebojów zespołów postanowili wydać płytę sygnowaną własnym szyldem, by później ponownie wrócić w ramiona macierzystej grupy.
Phil Collins (Genesis)
Dla wielu człowiek, który zrujnował artrockowe ambicje Genesis, dla innych zbawca, który uratował zespół przed katastrofą po odejściu charyzmatycznego Petera Gabriela. Choć w Polsce panuje powszechna opinia, że płyty Genesis z Collinsem na wokalu nie mogą się równać albumom nagranym z Gabrielem, to jednak świat, a zwłaszcza Ameryka, więcej niż przychylnie patrzą na wydane w latach 80. płyty grupy. Ta dekada to również złoty okres dla Phila, który za sprawą kariery solowej zyskał jeszcze większą popularność niż z Genesis. A miał się z czym mierzyć.
Szacuje się, że z Genesis Collins sprzedał ponad 100 milionów egzemplarzy płyt. Jako solista poprawił ten imponujący wynik o jakieś 50 milionów kopii, stając się tym samym jedynym - obok sir Paula McCartneya - artystą, który sprzedał ponad 100 milionów płyt z zespołem i dorzucił do tego kolejną setkę jako wykonawca solowy. Imponujące.
Piosenki "Another Day in Paradise", "Against All Odds" czy "In the Air Tonight" znają nawet osobnicy powierzchownie zainteresowani muzyką. Dodajmy, że Collins potrafił powrócić do zespołu i nagrać z kolegami tak bestsellerowy album, jak "We Can't Dance". W 2008 roku nastąpiła kolejna reaktywacja i kolejny sukces w postaci szczelnie wypełnionych stadionów podczas trasy koncertowej "Turn It On Again". Apogeum nastąpiło w Rzymie, gdzie darmowy koncert Collinsa i kolegów obejrzało ponad pół miliona widzów. A przecież Phil zaczynał jako niepozorny perkusista z wyraźnym niedoborem owłosienia...
"Another Day In Paradise" - zobacz w wersji live:
Mick Jagger (The Rolling Stones)
Na początku lat 80. zeszłego stulecia w The Rolling Stones wybuchła "III wojna światowa". Tymi słowami gitarzysta Keith Richards określił konflikt z wokalistą Mickiem Jaggerem, który o mało nie doprowadził do rozpadu największego rockowego zespołu wszech czasów. Jagger przekonywał, że jest zmęczony stylistyką Stonesów (a był zmęczony Stonesami) i postanowił spróbować sił solo. Zirytowany Richards mógł tylko wzruszyć ramionami i z Ronniem Woodem zabrać się za nagrania "Dirty Work", gdy tymczasem drugi element kompozytorskiego tandemu The Glimmer Twins pracował nad płytą "She's The Boss" (1985), a później kolejnym albumem "Primitive Cool" (1987).
Jak się okazało, solowe przygody Jaggera (a także podrażnionego Richardsa), wyszły Stonesom na dobre. Grupa w 1989 roku triumfalnie powróciła płytą "Steel Wheels", a przede wszystkim bombastyczną trasą koncertową, jakiej świat wcześniej nie widział. Jagger nie poprzestał na dwóch solówkach, ale popełniał albumy już tylko raz na dekadę. W latach 90. wydał wysoko ocenianą przez krytyków płytę "Wandering Spirit", a w następnym dziesięcioleciu "Goddess in the Doorway", która spotkała się ze znikomym zainteresowaniem fanów. Sir Mick maczał również palce w nagraniu ścieżki dźwiękowej do filmu "Alfie". Podsumowując solową działalność artysty, Jagger - w przeciwieństwie do Phila Collinsa - zostanie zapamiętany jako wokalista swojego zespołu.
Mick Jagger w piosence "Evening Gown":
Jon Bon Jovi (Bon Jovi)
Jak głosi plotka, w 1990 roku, po ostatnim koncercie, na trwającej 16 miesięcy trasie, muzycy Bon Jovi wsiedli do różnych odrzutowców i odlecieli we wszystkie strony świata. Przyszłość grupy, która na przełomie lat 80. i 90. znalazła się na komercyjnym szczycie, stanęła pod znakiem zapytania. Zwłaszcza, że w trakcie tournee zespół - na moment - rozpadał się kilkukrotnie. Oficjalnie muzycy nie potwierdzili zakończenia działalności, ale lider Jon Bon Jovi jeszcze w 1990 roku zdecydował się na nagranie solowej płyty.
Ścieżka dźwiękowa do filmu "Młode strzelby II", bo o niej mowa, odniosła ogromny sukces komercyjny, a i krytycy spojrzeli przychylnym okiem na solowe dokonanie Jona. To na tej płycie znalazł się wielki przebój "Blaze Of Glory" (Numer Jeden na amerykańskiej liście przebojów). I kiedy wydawało się, że Bon Joviemu nie jest potrzebna grupa, artysta pozwalniał wszystkich doradców sugerujących mu kontynuowanie kariery solowej i zabrał chłopaków z zespołu na Karaiby, gdzie we własnym gronie wyprano brudy. A później pojawiła się płyta "Keep The Faith", która uczyniła z Bon Jovi najpopularniejszą grupę hardrockową na świecie. I tak jest do dziś.
W między czasie, dokładnie w 1997 roku, w czasie kolejnej przerwy w działalności, Jon Bon Jovi wydał drugi solowy album "Destination Anywhere". Co ciekawe, płyta odniosła większy sukces w Europie, niż w Ameryce. Nowoczesna, jak na tego pana, produkcja płyty (m.in. perkusyjne loopy), wpłynęła na późniejsze dokonania formacji Jona. A artysta ostatnio nie przejawia ochoty na kolejne solowe przedsięwzięcia. Trudno mu się dziwić, gdyż Bon Jovi to sprawna i naoliwiona maszyna do produkowania hitów i zarabiania setek milionów dolarów.
Zobacz klip do "Blaze Of Glory":
Richard Ashcroft (The Verve)
Popularny "Dickie" paradoksalnie postanowił zadziałać na własną rękę po niesamowitym sukcesie albumu "Urban Hymns". Wcześniej Ashcroft wskrzesił The Verve, napisał znienawidzonym wówczas (i wciąż) kolegom kilka przebojów i do dzisiaj pluje sobie w brodę, że nie wydał tej płyty pod własnym nazwiskiem.
Trzy solowe albumy Richarda, choć trafiły na podium brytyjskiej listy bestsellerów, budziły coraz mniejsze zainteresowanie. Od katastrofy twórcę "Urban Hymns" uratowała druga już reaktywacja The Verve. I choć płyta "Fourth" wybitnym dziełem nie jest, to jednak grupa znów miała swoje chwile glorii, gdy ponad 100 tysięcy osób na festiwalu Glastonbury 2008 śpiewało z Ashcroftem "Bitter Sweet Symphony". Sprawcie sami na You Tube - ciarki przechodzą po plecach. A odporny na naukę płynącą z przykrych doświadczeń egomaniak "Dickie" ponownie rozpuścił The Verve i próbuje sił z nowym projektem United Nations Of Sound. Wszystko wskazuje na to, że za kilka lat Ashcroft znów zmięknie, a fani usłyszą nowy album The Verve. I "Bitter Sweet Symphony" na Glastonbury.
Zobacz klip do "A Song For The Lovers":
Beyonce Knowles (Destiny's Child)
Od początku była tą najważniejszą, najzdolniejszą i najładniejszą w Destiny's Child i jej kariera solowa była tylko kwestią czasu. Dlaczego zatem zespół istniał tak długo? Ojciec piosenkarki i jednocześnie menedżer grupy Mathew Knowles słusznie uznał, że nie ma co zarzynać kury znoszącej złote jajka. A tych jajek było ponad 50 milionów, bo na tyle szacuje się nakład płyt girlsbandu. Jednak zespół targany problemami natury personalnej, postanowił w 2002 roku zawiesić działalność.
Beyonce szybko wydała solowy album "Dangerously in Love", który równie szybko uczynił z niej megagwiazdę (nakład ponad 10 milionów egzemplarzy), a singel "Crazy In Love" przyćmił wszystkie przeboje Destiny's Child. Jednak sukces panny Knowles nie oznaczał bynajmniej definitywnego końca girlsbandu.
Powrót nastąpił już w 2004 roku, ale tytuł płyty "Destiny Fulfilled" mówił wszystko o przyszłości grupy, która w owym czasie zamieniła się w trio w składzie: Beyonce i "te dwie pozostałe". Dziś piosenkarka jest nie tylko największą czarnoskórą gwiazda muzyki pop, ale też żoną słynnego rapera Jay'a-Z. A gospodarstwo domowe państwa Carterów (tak na nazwisko ma Jay-Z) prosperuje znakomicie - od lat znajdują się na szczycie zestawienia najbogatszych par show-biznesu magazynu "Forbes".
Beyonce w przeboju "Halo":
Cheryle Cole
To, że Cheryl Cole wyrwie się z Girls Aloud również było jasne od początku istnienia brytyjskiego girlsbandu. Wreszcie skrzętnie przygotowywany sukces solowej płyty "3 Words" (udział w hiperpopularnym show "The X Factor", gdzie zdobyła sympatię 99% telewidzów, czyli przyszłych fanów), wzmocnił skandal obyczajowy. Mąż Cheryl, lewy obrońca Chelsea Londyn, Ashley Cole, regularnie zdradzał piękną żonę. Ofiara piłkarza oczywiście zyskała kolejne tony sympatii Brytyjczyków i stała się ulubioną celebrytką na Wyspach.
Płyta dotarła do szczytu listy bestsellerów, a wybrane z "3 Words" single równie znakomicie radziły sobie na zestawieniach przebojów. Przed piosenkarką pojawia się teraz potężny dylemat: czy po takim sukcesie zostawić Girls Aloud i postawić na karierę solową, czy może grzecznie wrócić do zespołu i ponownie podbijać listy przebojów z koleżankami. Czas pokaże, bo choć Cheryl zapewnia, że jest zdecydowana na opcję numer dwa, to jednak wiele osób w show-biznesie śmie wątpić w słowa gwiazdy. W końcu świat i Ameryka czekają... niekoniecznie na przyjaciółki Cheryl.
Zobacz efektowny klip do singla "Parachute":
Thom Yorke (Radiohead)
Gdy w 2005 roku sesja nagraniowa Radiohead, na której miał powstać następca albumu "Hail To The Thief", nie przynosiła oczekiwanych skutków, muzycy kwartetu postanowili odpocząć od siebie. Wokalista Thom Yorke chciał jednak odsapnąć nie tyle od muzyki, co od kolegów. Już wtedy artysta był znaczącą postacią w show-biznesie i to nie tylko ze względu na fakt śpiewania w najważniejszym zespole na świecie. Udział w licznych inicjatywach politycznych czy ekologicznych spowodował, że Yorke właściwie nie potrzebował już wsparcia zespołu, by odnosić sukcesy. Dlatego wielu fanów zadrżało o przyszłość grupy, gdy w 2006 roku ukazał się eksperymentalny i elektroniczny album "The Eraser", który stylistycznie podążał szlakiem wyznaczonym raczej przez syntetyczne "Kid A", a nie gitarowe dokonania grupy.
Yorke zapewniał, że jego kariera solowa otrzymała błogosławieństwo od reszty zespołu i nie oznacza końca Radiohead. I choć niekomercyjny "The Eraser" osiągnął zaskakujący sukces (odpowiednio 2. i 3. miejsca na amerykańskiej i brytyjskiej liście bestsellerów), to jednak Thom nie kłamał. Radiohead w 2008 znów zadziwili świat nie tylko formą wydania płyty "In Rainbows", ale także znakomitym materiałem. To najlepsza płyta grupy od czasu wspomnianego "Kid A". Niespokojny dusza Yorke'a ponownie dała o sobie znać w 2009 roku, gdy założył, m.in. z Beckiem i Flea z Red Hot Chili Peppers, supergrupę Atoms For Peace. Miejmy nadzieję, że kolejne artystyczne wakacje Thoma od Radiohead, w dłuższej perspektywie przyniosą równie doskonałe efekty, jak "In Rainbows".
Thom Yorke i solowy utwór "Analyse":
Karin Dreijer Andersson aka Fever Ray (The Knife)
W przypadku solowej kariery Karin Dreijer Andersson aka Fever Ray, wokalistki rodzinnego duetu The Knife, sprawa była bardzo prozaiczna - artystka postanowiła odpocząć od brata Olofa, na co ten przystał z niekłamanym entuzjazmem. - Zespół na pewno nie zakończył działalności. Pracowałam razem z Olofem przez 11 lat. Oboje stwierdziliśmy, że wreszcie przyszedł czas, by zrobić coś na własną rękę. Wydaje mi się, że przerwa we wspólnej pracy była nam potrzebna - tłumaczyła Karin niżej podpisanemu. Artystka dodała, że zależało jej na odszukaniu własnego spojrzenia na sposób tworzenia muzyki. - Chciałam się dowiedzieć, na czym najbardziej mi zależy, kiedy komponuję - zaznaczyła wokalistka.
Efekt poszukiwań był imponujący, a solowy album "Fever Ray" zgodnym głosem krytyki został uznany za jedno z artystycznych wydarzeń minionego roku. Opiniotwórczy serwis Resident Advisor umieścił płytę na 2. miejscu listy najlepszych płyt 2009 roku i na 24. płyt pierwszej dekady XXI wieku. Sukces pozytywnie zawrócił Karin w głowie, bo wraz z bratem już w 2010 roku wydali - tak, tak! - operę "Tomorrow, In a Lear", nagraną między innymi z udziałem electroclashowca Mt. Simsa. To się nazywa znalezienie innej perspektywy postrzegania własnej twórczości!
Zobacz teledysk do "When I Grow Up":
Jonsi (Sigur Ros)
Fani islandzkich postrockowców z Sigur Ros, zamiast oczekiwanego na początek 2010 roku nowego albumu formacji, otrzymali jedynie dementi w tej sprawie. "To były jedynie plotki" - skomentował falsetem wokalista grupy Jonsi. Zespół postanowił zrobić sobie rok przerwy, by w tym czasie zająć się wychowaniem dzieci, tudzież nagrywaniem solowych płyt.
Jonsi, który w 2009 roku zadebiutował poza Sigur Ros nagraną z partnerem Alexem Somersem ambientową płytą "Riceboy Sleeps", w kwietniu wydał album "Go". Płyta znacząco różni się od dokonań Sigur Ros głównie ze względów... językowych. Jonsi, który do tej pory śpiewał głównie po islandzku i we własnym języku "vonlenska", na solowej płycie postawił na angielski. Językowa zmiana wyszła Jonsiemu na dobre, bo "Go" - jak na wydawnictwo niszowe - bardzo dobrze radzi sobie na amerykańskiej i brytyjskiej liście sprzedaży.
Jaki wpływ solowe osiągnięcia Islandczyka będą miały wpływ na Sigur Ros zapewne przekonamy się, gdy Jonsiemu zacznie brakować kolegów z zespołu, a ci wreszcie odchowają swoje dzieci i zabiorą się za nagrania. A te na pewno nastąpią, co zaznaczał zresztą sam Jonsi. "Zaczęliśmy nagrywać nową płytę, ale wyrzuciliśmy wszystko, więc będziemy musieli zacząć od początku" - stwierdził wokalista.
Posłuchaj utworu "Boy Lilikoi":
Julian Casablancas (The Strokes)
Po wydaniu epokowego "This Is It" (2001) The Strokes stali się grupą-symbolem dla tak zwanej "new rock revolution". A że każda rewolucja zaczyna szybko gasnąć, gasła również i kariera nowojorskiego kwintetu. Bo po "This Is It" było już tylko gorzej. Nie dziwi zatem, że w 2006 roku zespół zawiesił działalność, a niektórzy Strokesi zajęli się karierami solowymi. Trzy lata później muzycy skrzyknęli się, by wreszcie popracować nad wspólnym dziełem. I choć lider i wokalista Julian Casablancas zapewniał, że "pracują dzień i noc", to jednak efekty były mało satysfakcjonujące. "Zastanawiamy się, które piosenki są gotowe, a które nie" - mówił Casablancas gazecie "The Sun".
Satysfakcjonujące efekty przyniosła natomiast solowa sesja wokalisty, której owocem był album "Phrazes For The Young". Płyta znacząco różniąca się od gitarowej formuły The Strokes, akcentowała renesans synth-popu i mody na brzmienie lat 80. Album został umiarkowanie ciepło przyjęty przez krytyków, ale do mało entuzjastycznych reakcji na swe dokonania Casablancas, poza "This Is It", już przywykł. "Phrazes For The Young" mogą być początkiem kariery solowej, ale raczej wyglądają na wynik znudzenia i zmęczenia Juliana sytuacją panującą w jego macierzystym zespole. A co dalej z The Strokes? Wciąż pracują nad nowym albumem.
Zobacz teledysk do 11th Dimension:
Artur Wróblewski