Reni Jusis: "Moje ostatnie 20 lat na scenie to ciągłe zwroty akcji" [WYWIAD]

Reni Jusis świętuje 20-lecie płyty "Trans Misja" /Tomek Kuczma /.

"Dwadzieścia lat minęło jak jeden dzień" - chciałoby się zaśpiewać, bo jednym z powodów wywiadu z Reni Jusis są właśnie okrągłe, dwudzieste urodziny jej krążka "Trans Misja". W związku z tym porozmawialiśmy o czasach odległych, kiedy longplay ukazał się na rynku, ale i o tym, co wydarzyło się niedawno, gdy do sieci trafiły jej "Renixy".

Marcin Misztalski: Jakie były dla ciebie te ostatnie dwie dekady?

Reni Jusis: - 20 lat to kawał czasu, więc oczywiście w moim muzycznym życiu działo się bardzo dużo. Po sukcesie płyty "Trans Misja" jeździłam chyba przez trzy lata z koncertami. To była zdecydowanie moja najdłuższa trasa. Później pojawił się u mnie duży znak zapytania - nie wiedziałam, co mam zrobić dalej, bo trudno jest ścigać się z samym sobą. Następie nagrałam, równie rozrywkowy, album "Magnes". Po premierze tego krążka potrzebowałam przerwy, bo poczułam się przytłoczona i zmęczona tymi intensywnymi, tanecznymi projektami.

Reklama

Sukces "Trans misji" był tak duży, że nie miałaś w sobie mobilizacji lub czasu, by usiąść do kolejnych nagrań?

- Miałam mobilizację do działania, ale mierzyłam się przy okazji z presją oczekiwań. "Trans Misja" naprawdę trafiła nie tylko do publiczności, ale i do krytyków. Przykładem niech będzie to, że płyta zdobyła Fryderyka. Czułam wtedy, że oczekiwania były naprawdę ogromne. W takiej sytuacji kolejne płyty nagrywa się zdecydowanie trudniej. Postanowiłam trochę odpocząć i stworzyłam akustyczny projekt "Iluzjon". Oczekiwało się wtedy ode mnie, że z każdym kolejnym albumem będę zaskakiwać, wymyślać coś nowego... Takie momenty naprawdę są bardzo trudne. To nie dotyczy tylko muzyków, ale i osób tworzących inne kreatywne projekty. Oni też potrzebują odpoczynku. Nie można nieustannie sypać z rękawa kolejnymi świeżymi pomysłami.

Stąd siedmioletnia przerwa wydawnicza?

- Ta przerwa spowodowana była głównie macierzyństwem. Po tych siedmiu latach wróciłam z awangardowo-eksperymentalnym materiałem "Bang!", czyli można powiedzieć, że zadebiutowałam po raz drugi. No bo nie ma się co oszukiwać - wtedy musieliśmy włożyć tę samą pracę w projekt, którą wkłada się przy debiucie. Z czasem znów zatęskniłam za klubowymi brzmieniami, a później przyszła pandemia i wpadł mi do głowy totalnie inny pomysł, bo stworzyłam "Je suis Reni", która bardzo zaskoczyła moją wytwórnię, menedżerkę i producentów. Odpowiadając w skrócie - moje ostatnie 20 lat na scenie to ciągłe zwroty akcji. Jak to mawiają - spodziewaj się niespodziewanego.

Taka była też twoja dewiza przed premierą "Trans Misji"? W jakim momencie swojego muzycznego życia wtedy byłaś?

- Trudno mi to ocenić. Na pewno poprzednia, trzecia płyta "Elektrenika" była trudną płytą, jak na polski rynek. Pamiętam, że ludzie nie do końca wiedzieli, jak na naszych koncertach mieli przy tej muzyce tańczyć. Tamta trasa nie należała do łatwych, ale my się nie poddawaliśmy i cały czas koncertowaliśmy. Nie pomagał nam fakt, że telewizja i stacje radiowe nie grały tych kawałków. Uznaliśmy więc, że skoro media muzyczne nie interesowały się naszym krążkiem, to rozegramy to inaczej i otworzyliśmy inne drzwi. Postanowiliśmy wypuścić "Elektrenikę" na winylu, a później rozesłać je didżejom. Zrobiliśmy wysyłkę do wszystkich DJ-ów, jakich znaliśmy. Wydaję mi się, że to zadziałało, bo DJ-e zaczęli grać nasze utwory w klubach i pomogli oswoić publiczność z naszą muzyką. W tamtym czasie miałam jeszcze znane nazwisko, bo ciągnęła się za mną "Zakręcona", ale z mojej obserwacji wynika, że muzyką klubową w naszym kraju zanadto się nie interesowano.

Czułaś, że przyległa do ciebie łatka "Zakręconej"?

- Artyści zawsze dostają jakieś łatki, ale ja wychodzę z założenia, że mimo to należy robić swoje. Podobna łatka przyszła do mnie po kawałku "Kiedyś cię znajdę". Teraz np. czasami ktoś w sklepie mówi mi, że skądś mnie zna, a później okazuje się, że zna mnie z programu Azja Express - nie z muzyki. To jest zupełnie naturalne. Po sukcesie "Zakręconej" bardzo szybko postanowiłam, że będę w świecie muzycznym robić to, co chcę. Nie chciałam odcinać kuponów.

Skąd takie podejście?

- Odpowiedź jest prosta - miałam 24 lata, byłam ambitna, chciałam robić ciekawe rzeczy, a nie w kółko to samo.

Jak w latach 90. namacalnie wyglądał sukces na rynku muzycznym? Czym on się charakteryzował?

- Na pewno tym, że mieliśmy pełne sale na koncertach. Graliśmy mnóstwo koncertów, a to wtedy naprawdę przekładało się na popularność artystów. Mówię o trasie koncertowej, która trwała latami, nie miesiącami. Ale z drugiej strony - przy okazji płyty "Elektrenika", sami organizowaliśmy wszystkie koncerty i wtedy raczej nie mieliśmy kolejek. Ludzie z reguły zapełniali kluby w połowie, ale czasami bywało tak, że nie mieliśmy nawet pieniędzy na hotel. Musieliśmy więc wracać po nocach z drugiego końca Polski do domu. Przyznam szczerze, że bałam się, czy zespół przy mnie wytrwa przy tamtej trasie.

Potrafiłaś odnaleźć się w tak trudnych realiach?

- To była cena za wybory, których wcześniej dokonałam. A kto ma podejmować takie ryzykowne decyzje, jeśli nie 20-latkowie? Pamiętam, że jakiś czas po premierze "Elektreniki" mój menedżer zadał mi pytania - "Reni, jaka będzie następna płyta? Może coś zmienimy? Sama widzisz, jak jest ciężko". Odpowiedziałam, że nadal mam zamiar iść tą samą drogą i rozwijać muzykę klubową (śmiech).

Jeśli wierzyć statystykom na Spotify, to wspomniany przez ciebie wcześniej kawałek "Kiedyś cię znajdę" jest twoim najpopularniejszym. Jak się czujesz z tym że jest nim akurat ten utwór?

- Czuję ogromną wdzięczność, bo kompletnie nie miałam świadomości, co się z tym kawałkiem wydarzy. Piszac "Kiedyś cię znajdę", kompletnie nie wiedziałam, że stanie się przebojem. Pamiętam, jak ludzie w Pomatonie powiedzieli mi, że wybierają ten utwór na singla. Nie podzielałam ich zdania, bo twierdziłam, że na płycie są ciekawsze numery.

No to chyba nie nadajesz się do prowadzenia wytwórni (śmiech).

- Nie, absolutnie nie mam w tej kwestii nosa (śmiech). W dodatku mam taki tryb pracy, że oddaje w ręce wytwórni cały krążek i podczas procesu tworzenia niezbyt często kontaktuję się z wytwórnią - bo i po co mam się wystawiać na jakieś komentarze (śmiech). Dlatego zawsze oddaję im gotową płytę i mówię, że jest już zamknięta, że zapłaciłam za studio i tak dalej. Pamiętam, że podobnie było w przypadku płyty "Zakręcona". Po oddaniu albumu dostałam... fax (no bo maile jeszcze nie były popularne) z wytwórni z informacją o treści - "brak hitu". Odpowiedziałam, że trudno, że muszą coś wybrać z tego, co nagrałam. Wybrali... "Zakręconą".

(Śmiech) No i trafili idealnie. Ale moje kolejne pytanie nie dotyczy "Zakręconej", a właśnie kawałka "Kiedyś cię znajdę". Pamiętasz po tych wszystkich latach, jak wyglądał praca nad nim?

- Pamiętam, że zrobiłam dużo szkiców muzycznych, które zabrałam ze sobą do wynajętego mieszkania w Berlinie, gdzie pracowałam nad tekstami i szukałam inspiracji. W Niemczech kupowałam bardzo dużo płyt - przywiozłam do Polski całą walizkę kompaktów. Pierwsze kawałki i aranżacje zaczęłam nagrywać będąc już w Polsce. Pracowaliśmy chyba na raty.

Co było takiego wyjątkowego w Berlinie, że - jak się domyślam - tak dobrze ci się w tym mieście pisało?

- Niemiecka scena elektroniczna. Tam niemalże codziennie były jakieś imprezy klubowe, koncerty lub sety DJ-skie. Spotkałam w stolicy Niemiec wielu Polaków, którzy tam pracowali - osoby ze świata filmowego, ludzie od wideoklipów. Chodziłam między innymi na sety Jacka Sienkiewicza, który był rezydentem w jednym z miejscowych klubów. W Berlinie działo się bardzo dużo. Co ciekawe, byłam tam też w tym roku, w maju i tak jak kiedyś to miasto było moim oknem na świat, tak teraz w moim przeświadczeniu, ciekawsze rzeczy dzieją się na scenie warszawskiej. Berlin się zasiedział, a Warszawa mocno się rozwinęła. A może mój odbiór jest taki, bo w latach 90. mieliśmy dużo do odrobienia z lekcji z muzyki? (śmiech).

Pogadajmy teraz o teraźniejszości. Czujesz, że w 2023 roku jesteś osobą, której się nie odmawia kooperacji? Czujesz, że Reni Jusis się nie odmawia?

- W życiu dostałam bardzo dużo odmów ze strony innych muzyków. Myślę, że to wszystko kwestia tego, w jakim momencie kariery jest artysta. Nie biorę tego do siebie. Wiosną próbowałam nagrać duet z Mery, ale co miesiąc miała z kimś singiel, więc powiedziała mi - "Reni, a poczekasz do jesieni?" (śmiech). No i poczekałam. Było warto. Nasz kawałek ukaże się w przyszłym roku.

Pytam o to, bo chciałem się dowiedzieć, jaki jest w tej chwili twój status na polskiej scenie? Jak czujesz?

- To bardzo trudne pytanie dla artysty. Uważam, że to raczej dziennikarze mogą sobie pozwalać na takie porównania i dywagacje. Nie siedzę i nie rozkminiam takich rzeczy. Robię swoje.

Czego efektem są na przykład niedawne "Renixy".

- To było trochę "jajko niespodzianka". Przez ostatnie 20 lat dostałam mnóstwo remiksów. Nie było wręcz roku, żeby nie wpłynęło do mnie choć kilka, ale ten rok to jakiś wysyp. Najpier wersja techno Tribbsa. Potem wspaniały klubowy mix od Beskress. Postanowiłam też spełnić swoje marzenie muzyczne i spotkać się w studiu z Andrzejem Smolikiem. Udało się! Przyjął moje zaproszenie i zrobił dla mnie kolejny remiks "Kiedyś cię znajdę", który wszedł na epkę "Renixy". Ta współpraca była dla mnie ważna, bo od lat chciałam się z Andrzejem przeciąć, ale zawsze gdzieś się mijaliśmy. Nigdy razem nie współpracowaliśmy... no może raz - przy projekcie Unplugged Wilków. Cieszę się, że Smolik stworzył swoją interpretację tej piosenki. Bardzo doceniam jego pracę, która zawsze wnosi coś cennego i pozwala dostrzec drugie dno.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Reni Jusis
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy