Reklama

"Przesyt bodźców"

Przebieg dotychczasowej kariery Dillinger Escape Plan to konsekwentny proces naznaczony ciężką pracą i muśnięciem geniuszu. Nie będzie wiele przesady w stwierdzeniu, że już wraz z wydaniem debiutanckiego "Calculating Infinity", Amerykanie stworzyli nową jakość, wprowadzając frenetyczną hybrydę metalu i awangardowego hard core'a w XXI wiek.

To właśnie Dillinger Escape Plan pokazał na swoich następnych płytach, że trudne może być piękne i że skomplikowana formalnie muzyka, jest w stanie dobrze się sprzedawać. Obecnie DEP cieszy się statusem zespołu, który osiągnął sukces zarówno na polu komercyjnym jak i artystycznym, o tyle budzący szacunek, że nie okupiony żadnymi zgniłymi kompromisami. O albumie "Option Paralysis", mającym swoją premierę 23 marca, Łukasz Dunaj rozmawiał z wokalistą grupy Gregiem Puciato.

Na wstępie muszę przyznać, że "Option Paralysis" wydaje mi się najbardziej spójnym albumem w waszej dyskografii. To imponujące połączenie szalonego hałasu z dojrzałymi melodiami. Jednak już "Ire Works" była płytą niemal doskonałą, jakie więc wyzwania postawiliście sobie przystępując do pracy nad jej następcą?

Reklama

- Zawsze mieliśmy problem z utrzymaniem koncentracji przez dłuższy czas. To pomogło w kreowaniu naszego stylu; gwałtowne zmiany tempa, trudne podziały rytmiczne i hiperszybkości, z którymi jesteśmy powszechnie kojarzeni. Te wszystkie przyzwyczajenia stały się jednak w końcu czymś, z czym musieliśmy zacząć walczyć w kontekście pisania coraz lepszych, bardziej dojrzałych kompozycji.

- Na tej płycie zdecydowanie osiągnęliśmy zamierzone cele. To nasz najdłuższy materiał, chociaż zawiera tylko 10 piosenek. Rozwinęliśmy każdą z nich do maksimum, eksplorując głębię każdego utworu, aby dotrzeć do jego istoty. Nie przeskakiwaliśmy chaotycznie z kawałka na kawałek, z pomysłu na pomysł, byliśmy bardziej skupieni na detalach. Wcześniej bywało, że gdy robiliśmy popieprzony, ekstremalny numer, następny musiał być bardziej melodyjny i chwytliwy. To stawało się już dla nas samych coraz bardziej przewidywalne. Tym razem, udało nam się doprowadzić do udanego połączenia tych wszystkich elementów naszego stylu, z korzyścią dla każdego z utworów. Stało się to dla nas największym wyzwaniem. Jestem też przekonany, że nowe teksty zarówno pod kątem artystycznym i tematycznym są znacznie bardziej pogłębione niż dotychczas.

Ben Weinman - gitarzysta i zarazem jedyny muzyk pozostały z oryginalnego składu grupy, opisał niedawno waszą nową płytę na łamach Guitar World, jako "najbardziej metalową z dotychczasowych"...

- Z całą pewnością to nasz najmroczniejszy album. Rozumiem przez to, że dobór tematyki tekstów, ale również samych dźwięków jest bardziej złowieszczy i zakręcony w porównaniu do naszych wcześniejszych produkcji. Nawet te bardziej melodyjne utwory są trudniejsze, bardziej intensywne i zgrzytliwe niż kiedyś. To właśnie oznacza dla mnie termin "ciężki". Nie odnosi się on tylko do miażdżącego brzmienia gitar czy tego, kto gra najszybciej na podwójnych stopach. Tak naprawdę liczy się, czy potrafisz rozwalić słuchaczowi głowę samymi emocjami, niezależnie czy będzie to delikatna piosenka czy szybki, agresywny kawałek.

Wraz z wydaniem "Ire Works" zamknęliście etap współpracy z Relapse, z którą byliście związani niemal od początku waszej zespołowej drogi. Nie zdecydowaliście się na podpisanie papierów z kimś innym, chociaż pewnie propozycji było mnóstwo. Zamiast tego powołaliście do życia własną wytwórnię Party Smasher Inc., a francuskiej Season Of Mist sprzedaliście tylko prawa do dystrybucji albumu w Europie.

- Party Smasher Inc. stanowi dla nas swoistą deklarację niepodległości i zarazem sposób osiągnięcia kontroli nad własną twórczością. Chcemy pokazać ludziom, że jesteśmy zaangażowani we wszystkie przedsięwzięcia, z którymi związany jest nasz zespół. Nikt poza nami nie podejmuje decyzji dotykających sfery artystycznej, a także, co nie mniej ważne, nikt za nas nie decyduje na polu biznesowym. To jedyne wyjście, aby ustanowić własną niezależność w tych bardzo chaotycznych i niepewnych dla biznesu muzycznego czasach. Chcemy pozostać sobą, mimo niekorzystnego klimatu w całej branży.

- Season Of Mist traktujemy bardziej jako "pomocną dłoń". Umożliwili nam podejmowanie decyzji we własnym zakresie, jednocześnie pomagając nam w logistyce i od praktycznej strony biznesu, w której nie mamy takiego doświadczenia jak oni. Można powiedzieć, że wzięli na siebie finansowe wsparcie naszej nowej płyty, pokrywając gros wydatków związanych z promocją "Option Paralysis" w Europie. Jeżeli nadal obie strony będą równie zadowolone, zapewne będziemy starali się kontynuować i rozwijać ten model współpracy. Jeżeli coś pójdzie nie tak, będziemy wydawać swoją muzykę sami i zapewne wejdziemy w kooperację z kimś innym. Dotychczas Francuzi wykonują genialną robotę i nie wyobrażamy sobie, żeby coś mogło być zrobione jeszcze lepiej.

W Dillinger pojawił się kolejny bębniarz - Billy Rymer. Jego poprzednik Gil Sharone postanowił pomóc w karierze zespołu swojego brata bliźniaka Stolen Babies. Przynajmniej taka jest wersja oficjalna. Jesteś już w stanie ocenić styl pracy obydwu muzyków, ich wkład w komponowanie muzyki? Odnoszę wrażenie, że nowy człowiek w zespole wniósł ze sobą sporo pierwotnej energii... Bębni jak Zwierzak z Muppet Show...

- Dość trudno szczerze odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ partie bębnów na "Ire Works" zostały napisane przez oryginalnego perkusistę DEP Chrisa Pennie [obecnie w Coheed and Cambria - przyp. red.]. Gil po prostu je odtworzył w studio. Uczestniczył w napisaniu jedynie dwóch kawałków. Billy ma w sobie mnóstwo ognia, gra bardzo siłowo. To może sprawiać wrażenie, że jego partie są bardziej jednowymiarowe, ale to złudzenie. Bębni z niesamowitą energią, niemal punkowo, ale z drugiej strony podziały rytmiczne, metrum nowych kawałków są niezwykle skomplikowane.

Podczas pierwszych przesłuchań, "Option Paralysis" wydało mi się płytą bardziej ekstremalną od poprzedniej. Jednocześnie znajdują się na niej tak "odstające" i frapujące kompozycje jak "Widower" czy "Parasitic Twins". Jak ważne jest dla was zróżnicowanie stylistyczne materiału, potrzeba eksperymentowania wychodząca poza granice mathcore'owej/noisecore'owej stylistyki?

- To bardzo ważne, ponieważ daje nam poczucie wolności. Zostaniesz wciśnięty do szuflady tylko wtedy, jeżeli sam się do w tej szufladzie zamkniesz. Dillinger Escape Plan pod względem postawy, pewnej bezkompromisowości artystycznej, jest zespołem, który robi wszystko na co ma ochotę i nie boi się zmian. Nie piszemy zróżnicowanych utworów, bo tak "wypada" lub dlatego, że się do tego zmuszamy. Nie cenzurujemy samych siebie pod kątem oczekiwań innych. Sami wiemy, jaką mamy wizję naszego zespołu, co do niej pasuje, a co nie. Tak długo jak jesteśmy prawdziwi wobec siebie i nie poddajemy się presji otoczenia, zachowujemy własną tożsamość i integralność, co jest dla nas niezwykle istotne.

Już tradycyjnie w waszym przypadku, kilka utworów budzi zaciekawienie samymi tytułami. Może zacznijmy od otwierającego zestaw "Farewell, Mona Lisa" (Żegnaj, Mona Lizo)...

- "Farewell..." ma podwójne znaczenie. Pierwsze jest bardziej dosłowne; pozwalamy sobie na komentarz dotyczący przeszłości, która wydaje się ważniejsza niż to, co nas czeka w przyszłości. Widać to właśnie na przykładzie sztuki, w której niemal wszystko, co wielkie i ponadczasowe już się wydarzyło. Być może to się zmieni, ale w tej chwili towarzyszy nam poczucie, że funkcjonujemy w czasach kreatywnej recesji. Każdy mówi o recesji ekonomicznej, a w tej dyskusji ginie głos o zaniku ludzkiej kreatywności. Chyba wszyscy chcielibyśmy przeżyć swego rodzaju "oświecenie", bezdyskusyjny zachwyt. Nie tylko na niwie muzycznej, ale generalnie - w kontakcie ze sztuką.

- Mam nadzieję, że czasy się zmienią, musimy się otrząsnąć z tego marazmu, w którym teraz tkwimy. Drugim znaczeniem tego utworu jest nasz przekaz wobec ludzi, którzy chcieliby, żebyśmy się nigdy nie zmieniali i pisali wciąż takie same numery. Do tych osób adresujemy wersy: "Czego od nas oczekujecie? Że nigdy nie opuścimy domu?".

A "Gold Teeth On A Bum"? ("Złote zęby na tyłku", ale również, co wydaje się bliższe interpretacji wokalisty - "Złote zęby włóczęgi")

- "Gold Teeth..." zawiera obserwacje na temat ludzi, którzy stawiają swoje priorytety na niewłaściwych miejscach. Obecnie mieszkam w Kalifornii. To świat kompletnej iluzji. Ludzie tutaj mają kompletnie popieprzony system wartości. Jest to dla mnie niezwykle inspirujące miejsce, ponieważ spoglądam na nie pod kątem socjologicznego szaleństwa, w którym grzęźnie. Większość mieszkańców Kalifornii jest zupełnie zafiksowana na punkcie swojej rzekomej wyjątkowości, wspaniałym wyglądzie, aktywnym stylu życia... Wyglądają na szczęśliwych, zachowują się jak ludzie szczęśliwi, ale to wszystko ściema... Pozory ponad rzeczywistością. Przykro to oglądać.

- Na pewno podobne zachowania zdarzają się wszędzie, ale chyba właśnie tutaj z wyjątkowym natężeniem. Napisałem ten tekst pod wrażeniem spotkania z człowiekiem, który był bezdomny i prosił mnie kiedyś o pieniądze na jedzenie, mając w ustach tony złotych zębów. To największa możliwa ironia, kiedy świecisz złotymi zębami, a nie masz co jeść. Jak możesz wtedy prosić kogoś o pieniądze? Jak można doprowadzić do sytuacji, kiedy wydajesz krocie na wstawienie złotych zębów, zamiast zabezpieczenia sobie podstawowych potrzeb bytowych? Ludzie są dziwni...

Podczas ostatniej sesji nagraliście trochę więcej materiału, niż te 10 utworów, które znalazły się na finalnej wersji krążka. Możesz zdradzić gdzie wypłyną takie kawałki jak "Chuck McChip" czy "Heat Deaf Melted Grill"?

- "Heat Deaf..." jest w pewnym sensie elektroniczną wariacją na temat motywu z "Gold Teeth". Ben [Weinman - przyp. red.] nagrał ten numer samodzielnie. "Chuck McChip" pojawi się na japońskiej edycji krążka i jest moją własną kompozycją. To taki wyciszony, subtelny ambient. Bardzo lubię podobny minimalizm w muzyce; rzeczy w stylu Briana Eno, czy soundtracki autorstwa Clinta Mansella lub Marka Ishama. Nagrywam sporo kawałków w tym klimacie, również z myślą o moim projekcie Spylacopa. Zdarzyła się okazja, aby jeden z nich wykorzystać jako bonus do płyty i myślę, że smutny, depresyjny, ale z drugiej strony pełen nadziei feeling tego fragmentu, będzie pasował do reszty "bazowego" materiału.

Na "Option Paralysis" znalazła się również wolna przestrzeń dla muzyka z zupełnie innego muzycznego kosmosu, niż wasz... Efekty tej współpracy można usłyszeć w "Widower".

- Mowa o Mike'u Garsonie. To słynny pianista, wywodzący się z nowojorskiej sceny jazzowej. Obecnie bardziej kojarzony z awangardą, jest jednym z najbardziej cenionych współczesnych improwizatorów. Pracował przez wiele lat z Davidem Bowie, zagrał np. słynne fortepianowe solo na "Aladdin Sane". W późniejszym okresie współpracował m.in. z Trentem Reznorem podczas nagrywania "The Fragile" Nine Inch Nails. Właśnie na backstage'u, podczas koncertu tych ostatnich, gdzie Mike miał swój gościnny występ, spotkaliśmy się i po krótkiej rozmowie odkryliśmy bardzo wiele wspólnego, jeżeli chodzi o samo podejście do muzyki. Pomimo, że jak wspomniałeś, jesteśmy z zupełnie innych światów.

- Rozmawialiśmy bardzo wstępnie o możliwości współpracy i jego udział w sesji nagraniowej naszej płyty był następnym, logicznym krokiem do urzeczywistnienia tej wizji. Mieliśmy dwa utwory, których "szkielety" powstały na bazie fortepianu. Mike przyjechał do studia i zagrał niemal intuicyjnie dźwięki, które pchnęły te ledwo zarysowane szkice na zupełnie inny poziom. To było niesamowicie odświeżające i inspirujące, móc obserwować go przy pracy. Ktoś, kto jest na scenie tyle lat i ma na koncie tyle osiągnięć, może wciąż mieć w sobie ten specyficzny ogień, aby zrobić coś nowego i rozwijającego. Garson [ma 64 lata - przyp. red.] nie wahał się przed zrobieniem rzeczy, których muzycy trzy razy młodsi od niego, nie chcieliby nawet spróbować.

Podczas waszej obecnej trasy sprzedajecie karty, dzięki którym można ściągnąć sobie nowy album z wieloma multimedialnymi bonusami. Czy sądzisz, że inicjatywy tego typu, mają szanse w niedalekiej przyszłości zastąpić "fizyczny" format, jakim jest płyta CD?

- Nie sądzę, żeby tak się stało. Jesteśmy jednak realistami i zdajemy sobie sprawę z tego, jak wiele osób słucha muzyki wyłącznie z komputera w najpopularniejszym formacie MP3. Tak więc oferujemy im kolejną możliwość zaznajomienia się z naszą muzyką. Nie chcę nikogo zmuszać do kupna płyty CD. Zwłaszcza, jeżeli ktoś uważa ten format za nieporęczny i jest zdania, że miejsce plików z muzyką jest na twardym dysku komputera. Są tacy, którzy uważają gabaryty płyty kompaktowej za prawdziwy wrzód na tyłku, niepotrzebny balast... Uważam wobec tego, że każdy powinien mieć swoją opcję, z którą czuje się jak najbardziej komfortowo. Możesz więc nabyć naszą nową płytę w postaci plików MP3, regularnego CD, droższej wersji digipack, płyty winylowej, ekskluzywnego boxu za wyższą cenę itd. Dla każdej z "grup docelowych" mamy alternatywę, zależną od stopnia zaangażowania w kolekcjonowanie muzyki.

Po wydaniu poprzedniej płyty, udało wam się dwukrotnie dotrzeć do Polski. Zagraliście u boku Meshuggah w Warszawie, a w ubiegłym roku odwiedziliście Kraków. Jak wrażenia?

- Byłem Polską absolutnie oczarowany. Mam przodków, którzy pochodzą z Polski, a także z terytoriów należących niegdyś do Związku Radzieckiego. Koncertowanie w Rosji i Polsce było więc dla mnie podwójnie ekscytujące. Same koncerty były z kolei niesamowicie intensywne, ludzie reagowali bardzo emocjonalnie. Czuliśmy, że energia, którą wkładamy w występ, wraca do nas z nawiązką, a uwierz że nie zawsze tak jest...

- Pamiętam chyba bardziej ten koncert z Meshuggah. Zwłaszcza z uwagi na temperaturę, która panowała w klubie. To było prawdziwe piekło na ziemi. Nie przypominam sobie innego koncertu, który zagralibyśmy w tak tropikalnych warunkach. A w Krakowie wystąpiliśmy na Knock Out Festivalu, dzieląc scenę m.in. z Testament. To moi thrashmetalowi herosi, odkąd sięgam pamięcią.

Kiedy widziałem was pierwszy raz na żywo, byłem zszokowany żywiołowością sceniczną, jaką prezentujecie. To, co wyrabiacie podczas grania tak przecież skomplikowanych utworów, przechodzi ludzkie pojęcie. Ważycie się czasami "przed" i "po" koncercie?

- Jakoś nigdy nie przyszło nam to do głowy (śmiech). Chyba będę musiał wprowadzić ten zwyczaj wśród chłopaków. Na pewno nasze koncerty są wyczerpujące fizycznie, mam nadzieję, że dla obu stron (śmiech). Nie bardzo potrafię sobie wyobrazić, żeby wyglądały jakoś inaczej. Adrenalina, która wyzwala się w nas, kiedy wychodzimy na scenę, sprawia że wydaje mi się, że lada chwila eksploduję. To ciśnienie uwalnia się z nas, kiedy gramy i prawdopodobnie znajduje ujście w ten właśnie sposób.

A jakie jest znaczenie tytułu płyty w korelacji z intrygującą okładką, będącą kolażem setek malutkich obrazów?

- To tajemnica. Jeżeli będziesz słuchał tej płyty zbyt często, uruchomią się w twoim mózgu procesy, które cię sparaliżują (śmiech). Oczywiście żartuję. Okładka koresponduje z tytułem, który mówi przecież o paraliżu opcji, przesytu bodźcami... Musimy pamiętać, co tak naprawdę liczy się w naszym życiu i odciąć wiele rzeczy, które powodują nasze rozkojarzenie. Ludzie są wciąż bombardowani natłokiem informacji, które niszczą nasze zmysły i wrażliwość. Jesteśmy zalewani przez marketingowo-technologiczne tsunami.

- To bardzo ważne, aby nie tracić z pola widzenia prawdziwego powodu, dla którego żyjemy na tym świecie. Nie możemy dopuścić do zaniku więzi międzyludzkich, aby przeżyć to życie prawdziwie i z wykorzystaniem wszystkich danych nam zmysłów. Dlatego też na okładce znalazł się kolaż złożony z tysięcy małych obrazków, odwracających uwagę, od tego, w co naprawdę się układają. To pewna metafora, którą sami musicie rozgryźć.

Dziękuję za rozmowę.

- Ja także dziękuję i pozdrawiam wszystkich Polaków, którzy przez lata wspierali DEP. Zobaczymy się szybciej niż myślicie!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: XXI wiek | śmiech
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy