Oysterboy: "Dzisiaj patrzę na to wszystko i się śmieję" [WYWIAD]

Oysterboy wydał EP-kę "Chciałbym mieszkać nad morzem" /materiały prasowe

Trochę w nim wrażliwca, trochę marzyciela, ale jedno jest pewne: nie potrafi żyć bez muzyki. Oysterboy, czyli Piotr Kołodyński, dał się poznać jako wokalista grupy Terrific Sunday. Kiedy stwierdził, że spróbuje swoich sił również w solowym projekcie, tak się rozpędził, że zdążył już wydać płytę "Oda do letnich dni", a ostatnio również EP-kę "Chciałbym mieszkać nad morzem". Gra, śpiewa, do tego zawodowo produkuje cudze płyty i cieszy się życiem. Nas też do tego namawia.

Anna Nowaczyk, Interia: Rozumiem, że od wydania EP-ki nic się nie zmieniło: nadal chciałbyś mieszkać nad morzem? 

Oysterboy: - Jak najbardziej. To oczywiście nie musi być konkretnie morze, może - ha, morze-może (śmiech) - być też ocean, jezioro, jakiś większy akwen wodny, nawet niekoniecznie w Polsce. Jeśli w naszym kraju, to idealnie byłoby nad jeziorem albo na Helu, inne miejsca mnie nie interesują, bo mamy bardzo źle zagospodarowaną linię brzegową. 

Widzę, że zrobiłeś już research. 

- Research robię całe życie! Ciągnie mnie do morza i kiedy tylko mam okazję, nawet niekoniecznie w wakacje, chłonę to morze całym sobą. To jest coś, co mnie inspiruje. Wiem, że to brzmi jak frazesy, ale jest coś, co mnie tam woła. Jeśli źle się czuję, to wystarczy, że pojadę nad morze i to działa jak najlepsza terapia. 

Nawet o tej porze roku, kiedy nie ma zbyt wiele słońca? 

Reklama

- Uwielbiam o tej porze roku. Nawet myślałem o tym, żeby kupić przyczepę i jeździć tam tylko poza sezonem, bo latem jest nieznośnie, wszystko jest zalane turystami. Wiem, sam nim jestem, więc do tego się dokładam (śmiech). W każdym razie przestrzeń, wiatr, bryza, zapach - to wszystko sprawia, że nie trzeba się wcale kąpać albo leżeć na plaży. Samo przebywanie w takich warunkach bardzo mi odpowiada. Mam cel w życiu, żeby wyprowadzić się nad morze, kiedy już będę mógł, a w piosence śpiewam, że nie mogę. Przy mojej profesji producenta muzycznego i kompozytora trudno byłoby mi współpracować z artystami, chociaż internet sprawia, że jest to coraz łatwiejsze, więc może morze? 

Najśmieszniejsze jest to, że utwór "Chciałbym mieszkać nad morzem" powstał, kiedy wybierałem się w góry, chyba to był taki diss na nie. Zaśpiewałem i nagrałem wszystko o drugiej w nocy w sali, w której ćwiczyłem przed koncertem. W górach zagrałem tę piosenkę, która powstała dosłownie kilkanaście godzin wcześniej. Powiedziałem publiczności, że to jest zupełnie nowa rzecz, być może trochę zbyt osobista, ale chciałem wiedzieć, co ludzie o tym sądzą. Myślałem, że to jedyny raz, kiedy zagram ten utwór, tymczasem po koncercie usłyszałem: "Dzięki za ten kawałek, ja właśnie tak się teraz czuję. Koniecznie to wydaj!". Posłuchałem i poszedłem tym tropem. Nie dość, że wydałem tę piosenkę, to jeszcze zrobiłem całą EP-kę w klimacie nadmorskim. I nie są to szanty, które uważam akurat za najgorszy gatunek muzyczny (śmiech). 

Wyobraź sobie w takim razie, że do ciebie jako producenta zgłasza się zespół, który chce, żebyś pomógł mu nagrać płytę z szantami. Co robisz? (śmiech)

- Daję zaporową stawkę. 

Pieniądze to nie problem, grupa zapłaci każdą kwotę. 

- No dobrze, robię to. Jestem sprzedajny, jak widać (śmiech).

Trzeba przyznać, że trochę się naczekałeś na to, żeby się solowo wykazać. Przecież przez lata współpracowałeś z innymi artystami, teraz masz już na koncie nie tylko debiutancką płytę pod szyldem Oysterboy, ale też mini album. Rozpędzasz się? 

- Od lat ludzie powtarzali mi, żebym robił też coś solo. Wolałem skupiać się na projektach, na przykład Terrific Sunday. Dopiero po uderzeniu pandemii, czyli wtedy, gdy wiele osób musiało na nowo poukładać sobie różne klocki w życiu, zacząłem o tym myśleć. Miałem czas, żeby zajrzeć na twardy dysk i odszukać te wszystkie zakurzone utwory, które zrobiłem na przestrzeni lat. Wtedy do mnie dotarło, że rzeczywiście chcę mieć projekt solowy, że to jest dobry moment. Dzisiaj jestem z tego bardzo zadowolony, bo czuję, że spełniam się na polu, na którym nawet nie wiedziałem, że muszę się spełnić. To pomogło mi też ze zdrowiem psychicznym, wyprowadziło mnie z ciemnych miejsc i teraz czuję się super, więc wszystko zadziałało trochę terapeutycznie. Poza tym odnalazłem swoją ścieżkę w muzyce, tak na sto procent. Przez prawie 10 lat mojego grania zawsze próbowałem się inspirować, coś naśladować. Tutaj oczywiście też ciągle się inspiruję, ale wszystko jest od serca, wyjątkowo szczere. Jestem z tego bardzo dumny.

Nareszcie masz pełną wolność? Wiadomo, że zespoły to świetne instytucje, demokratyczne, ale to jednak oznacza, że zawsze trzeba się liczyć ze zdaniem pozostałych muzyków.

- Właśnie o to chodzi. Solo nie ma tej demokracji, "handluję" sam ze sobą (śmiech). To też nie zawsze jest dobre, często trzeba mieć kogoś z zewnątrz, żeby ocenił różne rzeczy. W Terrific Sunday wiele pomysłów jakoś przeszło i na przykład ja byłem z tego zadowolony, ale komuś innemu już dany utwór nie pasował. Byliśmy, to znaczy jesteśmy, bo grupa istnieje, mieszanką bardzo mocnych charakterów i nasze gusta muzyczne spotykają się w środku, mają też swoje odnogi. Dlatego każdy z nas lubi to, co tworzymy, ale nie każdemu odpowiadają wszystkie pomysły. Tym polem, na którym spełniam się w stu procentach, jest mój projekt solowy. 

A co możesz powiedzieć o swoim obecnym szefie, szczerze? (śmiech) 

- Masakra (śmiech). Tutaj trochę wchodzimy na tematy psychologiczne, bo kiedy założyłem solowy projekt, nie byłem jeszcze na terapii, ale wybrałem się na nią między innymi dlatego, że wpadłem w wielką dziurę przy robieniu debiutanckiej płyty. Nie miałem wtedy osoby z zewnątrz, byłem sam sobie szefem, a ten szef był bardzo surowy. Nie polecam ludziom, którzy biorą sobie coś na barki, żeby całkiem samodzielnie się z tym mierzyli. Warto raz na jakiś czas poprosić o poradę, czy ten "szef" ma rację. Natręctwa, w które wpadałem, bywały po prostu nieznośne. Potrafiłem nie spać przez kilka nocy, bo denerwował mnie jeden dźwięk. Później okazało się, że nikt go nie słyszał. To psuje vibe płyty, a człowiek trochę się wypala. 

Zdecydowałem się na terapię, po kilku miesiącach spoglądam na to wszystko i się śmieję, bo teraz piosenki wychodzą ze mnie bardzo szybko. Mój "szef" wyjechał na urlop, ja zostałem sam, ale uwolniłem się trochę od siebie, to super uczucie. Teraz mam do czynienia z ludźmi, którym produkuję muzykę i widzę u nich te natręctwa, które sam miałem. Ktoś na przykład słyszy jakieś szumy. Włączam ten fragment i z moim wykształceniem realizatora dźwięku niczego tam nie znajduję. "W tej jednej sekundzie wchodzi szum!" - słyszę. Mogę rozłożyć ten dźwięk na czynniki pierwsze i wiem, że niczego tam nie zajdziemy. Ludzie mają jakieś natręctwa, a zaręczam, że to jest bardzo łatwe do załatwienia przy pomocy terapii - sam jestem jej fanem. 

To ważne, że o tym wspominasz, bo właściwie dopiero od niedawna w muzycznym światku w Polsce ludzie mówią o problemach ze zdrowiem psychicznym otwarcie. Jeszcze parę lat temu pewnie by o tym nie wspominali, a dzisiaj wiele osób chodzi na terapię, opowiada o tym, zachęca innych. 

- Pamiętam, że jeszcze kilka lat temu broniłem się, jak mogłem, nie chciałem iść na terapię. Uważałem, że to jest traktowanie drugiej osoby, jakby była chora psychicznie. Depresja, niepokój, lęki to oczywiście są stany chorobowe, ale da się to zniwelować i pomóc sobie w codziennym życiu. Człowiek nagle czuje się wyzwolony i to jest wspaniałe. Przez wiele lat miałem na przykład taki problem: wydawało mi się, że strasznie się starzeję. A miałem 24 lata! Jak dzisiaj sobie o tym myślę, to mówię: "Co za głupek!". Dlaczego? Już wtedy ludzie mi mówili, że mam jakiś problem. Czułem, że czas mi ucieka, sprawdzałem, czy robią mi się zakola. Śmieszne, ale równocześnie tragiczne. Jeśli widzę teraz coś takiego u drugiej osoby, u moich przyjaciół, to mówię, że warto się tym zająć, żeby się nie męczyć. 

Próbuję mówić o tym otwarcie, bo sam kiedyś za nic nie chciałem pójść po pomoc, zapierałem się. A przecież od dawna mógłbym być szczęśliwym człowiekiem, który robi siedem razy więcej muzyki niż wtedy. Kiedyś ze wszystkim się wstrzymywałem, bałem się, że to nie jest wystarczająco dobre. Dzisiaj słucham czegoś i myślę sobie, że może jakaś piosenka nie jest perfekcyjna, ale jest na tyle dobra, że ją wydam. Jakiś czas temu absolutnie bym tego nie zrobił. Branża muzyczna wiele razy pokazała, że ktoś może się uśmiechać, ale nosić w sobie spore problemy, dlatego warto o tym mówić. I na płycie "Ody do letnich dni", i na EP-ce sporo wspominam o depresji, walce z nią, wychodzeniu z choroby. Chyba trochę skończyłem pisać o miłości, a zacząłem opowiadać o dbaniu o siebie (śmiech). 

Ile masz teraz dokładnie lat? 

- Trzydzieści trzy (śmiech).

Nawet się nie zająknąłeś. Czyli rzeczywiście poradziłeś sobie z problemem i już nie czujesz się staro? 

- Nie czuję się. Nie lubię wymawiać tej liczby, ale akceptuje ją, mam świadomość, że już nie będę młodszy. Wychodzę z założenia, że teraz jest ten najlepszy czas i muszę go maksymalnie wykorzystać. Brzmię trochę jak jakiś coach, ale musiałem do tego dojść. Bez sensu kurczowo trzymać się przeszłości, trzeba patrzeć na to, co się dzieje teraz. Tym, którzy boją się trzydziestki, szczerze powiem, że to czas, kiedy można już wszystko. Ma się jeszcze zdrowie i siłę, jakieś aspiracje, do tego ma się na pewno więcej pieniędzy niż w wieku dwudziestu lat. To jest świetny czas, żeby się spełniać na różnych polach. 

To zabawne, ale na przykład wreszcie mogłem sobie kupić karty Pokemon, po tylu latach. Jako dziecko nie bardzo mogłem sobie pozwolić na zbieranie ich. Później, kiedy już udało mi się zgromadzić małą kolekcję, moja mama oddała do domu dziecka cały klaser z kartami. Pewnie dzisiaj byłoby to warte kilkanaście tysięcy złotych. Teraz z powrotem mam taką zajawkę i zdałem sobie sprawę, że przecież mogę robić to, co chcę. Odbijam sobie za te wszystkie karty, których nie miałem. 

Kupujesz karty, muzycznie też robisz już w pełni to, co chcesz. A czy to, że twoje solowe piosenki brzmią trochę jak brytyjska muzyka, na dodatek sprzed lat, to był celowy zabieg, czy dopiero później zdałeś sobie z tego sprawę? 

- Parę osób też już mi mówiło, że to tak brzmi. To jest chyba efekt tego, że jestem mocno zainspirowany angielską kulturą muzyczną. Byłem tam na studiach i spędziłem sporo czasu z muzykami. Moim wykładowcą na uniwersytecie był na przykład William Bruford z King Crimson. Jeśli spędza się pięć lat między tymi ludźmi, chodzi się na koncerty, nagłaśnia się różne występy, bo na przykład nagłaśniałem prywatny koncert Ricka Astleya, to przesiąka się ta kulturą. Pierwsze własne utwory nagrałem w studiu Tony'ego Viscontiego, producenta Davida Bowiego, więc jak tu się czymś takim nie zajarać? Dlatego chyba ta stylówka robienia muzyki przeszła mi bardziej w taką angielską stronę. Teksty są po polsku i nawet przestałem robić aliteracje, więc po kilku latach da się zrozumieć, co śpiewam, jednak te podkłady chyba wywodzą się z innego miejsca. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, ale cieszę się, że wyszła z tego taka fuzja. 

Wyjazd na Wyspy był twoim planem, marzeniem, czy to trochę przypadek? 

- Jako 18-latek zastanawiałem się, co mam robić w życiu, podobnie jaka wiele innych osób. W tym wieku to jest błądzenie we mgle, więc podjąłem taką decyzję na zasadzie wyciągnięcia najkrótszej zapałki. Albo idę na reżyserię, albo na ekonomię, albo na coś związanego z muzyką, przy czym nie umiałem wtedy na niczym grać. Dostałem się na reżyserię, ale tak się złożyło, że akurat kręciłem teledysk dla zespołu z Poznania. Po raz pierwszy w życiu trafiłem do studia nagraniowego i podjarałem się, spodobał mi się system pracy. Było w tym coś fajnego. Stwierdziłem wtedy, że jednak pójdę na te studia "music technology". Ani to muzyka, ani reżyseria dźwięku, to coś pomiędzy, ale bardzo mi się spodobał ten kierunek. Na początku byłem zawiedziony, bo mieliśmy mało teorii, a dużo praktyki, a później okazało się, że to wyłącznie atut. Właśnie dzięki studiom poszedłem w kierunku muzyki, to obudziło we mnie taką pasję - i do tej strony technicznej, i do komponowania. Dzisiaj łączę te dwie profesje. 

Poczułeś wtedy, trochę jak w filmie, że wszystko jest możliwe? Tu studio legendarnego producenta, tu praca z gwiazdą - to może robić wrażenie. Wiesz, wielki świat. 

 - Jako student pracowałem również za barem i obsługiwałem Daniela Craiga, to też było trochę nierealne doświadczenie, ale - o dziwo - człowiek szybko przyzwyczaja się do takich rzeczy. Tylko jeden raz gwiazda zrobiła na mnie naprawdę ogromne wrażenie. Poszedłem na podpisywanie płyty Paula McCartneya. Nie udało mi się dopchać, ale stałem dwa metry od niego i prawie popłakałem się jak małe dziecko. Wtedy naprawdę miałem nogi jak z waty. Wiesz, ja rzeczywiście przez pewien czas myślałem, że to będzie taki wielki świat, szanse, że to wszystko będzie prostsze, a okazało się, że jest na odwrót. 

Droga muzyka jest bardzo trudna, nie tylko w Polsce. Mówi się, że u nas jest ciężko i faktycznie jest trudniej niż w Londynie, ale tam nie jest wcale lepiej. Jeśli ktoś myśli, że tam pojedzie i nagle będzie znany, dostanie kontrakt, zarobi miliony, to nie, to tak nie wygląda. Tam jest po prostu większy rynek, ale masz też choćby więcej producentów, więc wcale nie jest lekko. Ale nie żałuję, bo taki wyjazd otwiera głowę. Mój ojciec powtarza, że "kto podróżuje, żyje dwa razy”" i coś w tym jest. 

"Kto podróżuje, żyje dwa razy", a ty się zastanawiałeś, dlaczego czułeś się staro. (śmiech)

- (śmiech) Może tak! Teraz wszystko jasne. 

Zdarza ci się jeszcze pójść na koncert i się tak zwyczajnie wzruszyć? 

- Oczywiście. Mimo że nagłaśniałem setki występów, to koncerty ciągle są dla mnie czymś przepięknym. Pamiętam na przykład DIIV na OFF Festivalu. Po wielu latach słuchania tego zespołu nareszcie mogłem obejrzeć go na żywo i być w pogo. O boże, to było przeżycie nie z tego świata! W zeszłym roku zobaczyłem po raz pierwszy w życiu Bon Iver, stałem dosłownie kilka metrów od mojego idola, Justina Vernona. To też było przepiękne doświadczenie, tym bardziej że ten koncert brzmiał świetnie. Podoba mi się, kiedy artysta gra na żywo trochę inaczej niż na płycie, żeby poznać drugie oblicze utworów. To właśnie zrobił Bon Iver i to było wzruszające. Mniej wzruszający był dla mnie zeszłoroczny występ The War on Drugs w Warszawie (śmiech). Jakiś taki średni był ten anturaż, mimo że kocham ten zespół. Ludzie mówili, że koncert był super, ja uważam, że był bardzo zły (śmiech). Ale nadal ich słucham, nie obrażam się i na pewno dam drugą szansę na żywo. Może stałem w złym miejscu (śmiech)?

Gdybyś mógł zmienić jedną rzecz na rynku muzycznym w Polsce, to co by to było? 

- Chyba zakazałbym załatwiania czegoś po znajomości, bo bardzo ciężko jest się przebić artystom spoza mainstreamu. Wszyscy podają sobie ręce, znają się i często nie dopuszczają nowych osób. Trzeba pchać się drzwiami i oknami, próbować rozmawiać z ludźmi, a w tym czasie cała śmietanka świetnie się bawi. Mój kolega, który jest prawnikiem, pytał mnie kiedyś o koncerty, festiwale, a potem podsumował: "Ale wy tam macie małe uniwersum". To otworzyło mi oczy. Te same nazwiska powtarzają się na wielu festiwalach, a muzyka bez nowych artystów nie będzie się rozwijać. To taki mały apel, żeby rekiny branży dopuściły też jakieś nowe postaci. 

Jeśli artystka wysyła maila z muzyką, to żeby ktoś przesłuchał tę EP-kę i nie wyrzucał wszystkiego od razu do kosza, bo znam też takie przypadki. Warto czasem posłuchać czegoś nowego. Fajne są inicjatywy, które znoszą te podziały na "dużych" i "nowych, mniejszych", na przykład NEXT FEST czy Great September. Dla mnie to świetne imprezy i oby było ich więcej, bo rynek muzyczny by na tym zyskał, a przede wszystkim słuchacz by zyskał. Serwisy streamingowe wprowadzają jakąś - może nie rewolucję - ale ewolucję, bo dzięki playlistom "mali" artyści mogą się wybić i dotrzeć do słuchaczy, którzy nie mieli pojęcia o ich istnieniu. Nadal są to oczywiście korporacje i oczywiście promować te chętniej słuchane zespoły albo wokalistów, ale i tak cieszy, że wyciągają rękę do innych. Dzięki temu później wybijają się tacy artyści jak Girl in Red czy Snail Mail. Te wokalistki z nieznanych postaci nagle stały się wielkie, bo wypromował je internet, TikTok. Idziemy powoli w tym kierunku, więc to cieszy. 

Wyobraź sobie, że jakiś artysta, dowolny, trafia na twoją płytę albo EP-kę właśnie w sieci, zachwyca się, a potem odzywa się do ciebie z propozycją współpracy. Kogo byś sobie wymarzył? 

- Kurczę (zastanawia się przez chwilę). Prawdopodobnie byłaby to Billie Eilish (śmiech). Jak idziemy grubo, to grubo! Bardzo chciałbym też coś nagrać z Dijon, muzykiem i producentem, którym się ostatnio zachwycam. Tak, ta dwójka byłaby świetna. To byłaby masakra! 

Wiesz, zawsze możesz pomóc szczęściu i coś im podesłać (śmiech).

- Wyobrażam sobie, jak Billie Eilish słucha "Chciałbym mieszkać nad morzem". To byłby hit (śmiech)!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: wywiad
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy