Reklama

"Czas biegnie dla nas w drugą stronę"

Na początku kwietnia kalifornijska grupa Death Angel zagrała w roli głównej gwiazdy podczas drugiej edycji Silesian Massacre Festival w Katowicach.

Jesienią 2010 roku weterani thrash metalu wydali album "Relentless Retribution" - najlepszy i najcięższy od lat. To głównie o tym materiale Vlad Nowajczyk z magazynu "Hard Rocker" rozmawiał z Markiem Oseguedą, wokalistą Death Angel.

Witaj Mark! Me uszy wciąż krwawią po ostatnim przesłuchaniu "Relentless Retribution". (śmiech) Czyżbyście nagrali najbardziej thrashową płytę od czasu "The Ultra-Violence"?

- O tak, zdecydowanie! Postanowiliśmy głęboko pogrzebać w poszukiwaniu thrashowych korzeni.

Nie odrzuciliście patentów, typowych dla waszych nowszych krążków, takich jak wplatanie partii akustycznych czy tłuste riffy, lecz ciężar się zdecydowanie zwiększył...

Reklama

- Kiedy zgraliśmy się już z nowymi muzykami, doszliśmy do wniosku że mamy teraz o wiele potężniejszą sekcję rytmiczną. Postanowiliśmy wykorzystać ten atut.

Właśnie, ostatnio zaliczyliście spore zmiany w składzie. Przede wszystkim, dlaczego odszedł Dennis? Choć wyglądał ostatnio jak emo-punk, był częścią oryginalnego Death Angel...

- Zarówno on, jak i Andy mieli ten sam kłopot, tyle że w różnym czasie. Urodziły im się dzieci i nie mogli poświęcać zespołowi tyle czasu, ile wymagamy. Dennis został ojcem po raz drugi i postanowił poświęcić się rodzicielstwu. Andy zaś powiedział nam, że nie chce jeździć już w trasy. Skoro zaś zrezygnował z tras, nie było sensu trzymać go w kapeli tylko po to, by wchodził z nami do studia. Już przed odejściem obaj źle znosili wyjazdy.

Reszta z was nie ma chyba problemów z życiem w trasie?

- Nie, to jest kwestia odpowiedniego ustawienia sobie życia. Dla mnie występy na żywo stanowią źródło najwspanialszych przeżyć, ale np. Andy powiedział, że ich nienawidzi... Wtedy uznaliśmy, że to koniec.

Co porabiają obecnie Dennis i Andy, poza bawieniem dzieci?

- Szczerze mówiąc, nie wiem. Było między nami trochę złej krwi i nie kontaktowałem się z nimi od czasu zmian. Rob ma z nimi kontakt, lecz zaczekam aż sami wpadną kiedyś na próbę żeby z nami pogadać. Wszak to rodzina.

Dlaczego basista Sammy Dosado nie został z wami na stałe? Słyszałem, że brakło mu energii na scenie i za dużo się mylił?

- (śmiech) Początkowo faktycznie miał tremę, ale gdy już się dopasował... urodziło mu się dziecko! (śmiech)

Aż się prosi o kawałek zatytułowany "Damned By The Kids" (śmiech)

- (śmiech) Niekoniecznie, bo w efekcie nasza sekcja rytmiczna to Damien i Will, którzy grają ze sobą od dawna. Odzyskaliśmy thrashowego pazura.

Właśnie, obaj łoją w podziemnym Scarecrow. Jak się w pasowali w wasz, dotąd całkowicie filipiński, skład?

- (śmiech) Masz rację, nie jesteśmy już zespołem jednorodnym etnicznie. Znaliśmy się z nimi od wielu, wielu lat, jeszcze z czasów starej sceny Bay Area. Jak już wspomniałem, obaj są zwolennikami ciężkiego grania, zaś ich entuzjazm udzielił się i nam. Mają niesamowite parcie na granie na żywo, nie wspominając już ich klasie muzycznej.

Jako że macie teraz w składzie aż trzech muzyków Scarecrow, chyba można nazwać "Relentless Retribution" ich długo oczekiwanym debiutem?

- (śmiech) Coś w tym jest, wszak użyliśmy sporo z ich pomysłów.

Czy Dennis nadal jest członkiem Potential Threat SF?

- Tak, nie grają zbyt wielu koncertów, więc nie przeszkadza im tak bardzo, że jeździ z nami w trasy. Starają się bukować występy wtedy, gdy mamy wolne. Zresztą, już następnego dnia po powrocie był na ich próbie. Nie mógłby żyć bez muzyki.

Chórki autorstwa Roba poirytowały część waszych fanów. Zwłaszcza te w "Claws In So Deep". Dlaczego czyste wokale, zamiast o wiele lepiej mu wychodzących wrzasków?

- Właśnie dlatego, żeby zrobić coś innego. Coś, czego nikt się nie spodziewał. Rzeczywiście było to jego pierwsze podejście do śpiewu. Już po kilku koncertach złapał odpowiednie wibracje i obecnie na żywo brzmi to zajebiście. Sam się niedługo przekonasz.

Czy "Where They Lay" jest zagubionym numerem z sesji "Kill'em All"?

- (śmiech) Coś w tym jest. Żeby złapać odpowiedni klimat, słuchaliśmy sobie starych demówek z Bay Area, a także debiutu Metalliki. Skoro miał być to powrót do thrashowych korzeni, otaczaliśmy się dźwiękami, które stworzyły nas jako zespół. Na "Kill'em All" nie mógłby się znaleźć, za to na "The Ultra-Violence" jak najbardziej!

Nie wiedziałem, że Jason Suecof, gitarzysta Charred Walls Of The Damned, jest także producentem. Dobrze wam się współpracowało?

- Przede wszystkim jest fantastycznym muzykiem i wiele jego aranżacyjnych pomysłów zaakceptowaliśmy podczas sesji. Zagrał też gościnnie solówkę. Rob, jako drugi producent, wiele się od Jasona nauczył.

Zarejestrowaliście aż dwa przedprodukcyjne dema. Dużo zmian nanieśliście?

- Całkiem sporo. Wiesz, odsłuchanie muzyki nagranej w warunkach studyjnych pozwala wychwycić wszelkie mielizny kompozycyjne i aranżacyjne. Dzięki temu zaczynaliśmy sesję płyty z utworami, które były idealnie dopracowane. Wcześniej tego nie robiliśmy, w wyniku czego kawałki z płyt po reaktywacji brzmią na żywo zgoła inaczej niż ich wersje z CD. Poprawialiśmy je w locie (śmiech). Tym razem zdarzyło nam się nie tylko przerabiać aranżacje, ale i skracać niektóre partie. Na przyszłość już wiemy - będziemy pracować w ten sposób. Nie chcemy już żałować, iż na płycie znalazły się nie do końca idealne utwory.

Zatem w waszym przypadku ponowne nagranie starych kawałków miałoby sens (śmiech).

- Niektóre zespoły robią to, by mieć na płytach wersje, od lat wykonywane na żywo. Uważają je za skończone. Nam by to się chyba nie udało, wciąż majstrujemy na koncertach przy niektórych piosenkach (śmiech).

Drugie demo nagrywaliście z Vincentem Wojno, który w połowie lat 90. był wziętym producentem (m.in. Machine Head). Co obecnie porabia?

- Ma swoje studio w Bay Area i dobrze mu się wiedzie, choć daleko mu do dawnej popularności. Jest świetnym fachowcem, stąd nasza decyzja.

Wspomniałeś o gościnnym występie Suecofa w "Truce". Prawdziwą niespodzianką jest jednak udział gitarowego duetu Rodrigo y Gabriela. O dziwo, ani słowa na ten temat nie znalazłem w materiałach promocyjnych! Jak nawiązaliście kontakt z Meksykanami?

- Wymieniliśmy kiedyś parę e-maili, później Alex Skolnick z Testament występował z nimi. Przekazał nam, że są wielkimi fanami Death Angel i chcieliby współpracować. Dalej poszło z górki. Rob napisał do Rodriga, spotkali się na koncercie i zaczęli wymieniać pomysły.

Ponoć Rodrigo i Gabriela zaczynali w jakiejś podziemnej thrashowej formacji? Nie znasz może jej nazwy?

- Niestety nie pamiętam. Mówili o tej kapeli, ale zapomniałem... Nic dziwnego, że taką mają przeszłość. Thrash to ich główne źródło inspiracji.

Czy "Volcanic" jest kołysanką?

- (śmiech) Zawsze staramy się umieścić na płycie jakieś przerywniki. Tym bardziej teraz, gdy przez większość czasu gramy bardzo ostro.

Kilka słów o każdym z tekstów poproszę. "Relentless Retribution"?

- Kawałek o zerwaniu z przeszłością i rozpoczęciu czegoś nowego. "Claws In So Deep" opowiada o owczym pędzie. "Truce" zbliżony jest tematyką do kawałka tytułowego...

Do tego numeru nakręciliście świetny teledysk. Znów pod batutą Roberta Sextona...

- Tak, Robert jest naszym fanem od bardzo dawna, ale już ci o tym opowiadałem (śmiech). Miał zajebisty pomysł na klip, jak zwykle miło się z nim współpracowało. Kręciliśmy w LA, zajęło nam to zaledwie jeden dzień. Wprost nie mogę się doczekać kolejnej kooperacji.

Zobacz teledysk "Truce" Death Angel:

Wróćmy do tekstów. "Into The Arms Of Righteous Anger"?

- Ponownie śpiewam o rozrachunku z przeszłością i nowym starcie (śmiech). Dajmy już może spokój tekstom, prawie cała płyta jest temu poświęcona!

Zgoda (śmiech). Byłem ciekaw, jak z tego wybrniesz. Powiedz mi, jakim sposobem teksty znalazły się w książeczce do płyty?

- (śmiech) Po prostu udało nam się zrobić wszystko na czas, w przeciwieństwie do poprzedniej płyty.

Nie szukaliście okładki na ostatnią chwilę?

- (śmiech) Nie, tym razem nie. Brent Elliot White przygotował bardzo udany obrazek. Tyle szczegółów i odniesień do tekstów... Bardzo mi się podoba.

Pora kończyć. Gdy w 1991 roku odszedłeś z Death Angel, przeniosłeś się do Nowego Jorku. Co wtedy porabiałeś, jeśli chodzi o muzykę?

- Niewiele... Zupełnie do mnie nie trafiała moda na grunge, nie byłem w stanie śpiewać do tak nędznej muzyki. To, co tam robiłem, brzmiało jak metalowa wersja Nirvany, straszne gówno! Musiałem przestawić się na zupełnie inny tok myślenia, znaleźć inne cele w życiu. Nie było łatwo, ale musiałem jakoś przeżyć... Metal, moja największa miłość, stał się bardzo kiepski...

Więcej w magazynie "Hard Rocker".

Hard Rocker
Dowiedz się więcej na temat: W roli głównej | Death Angel
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy