Reklama

"Jestem głupim i próżnym artystą"

Gdy w 2001 roku ukazała się wspólna płyta Krzysztofa Krawczyka i Gorana Bregovica "Daj mi drugie życie", wiele osób uważało, iż jest to posunięcie czysto komercyjne. Jednak album sukcesu na miarę płyty Bregovica z Kayah nie odniósł. Co więc zrobił Krzysztof Krawczyk? Coś, czego na pewno nikt się po nim nie spodziewał. Nawiązał współpracę z Andrzejem Smolikiem i z jego pomocą nagrał bardzo stonowany album "...bo marzę i śnię". Teksty napisali przedstawiciele zupełnie innego muzycznego świata, m.in. Maciek Maleńczuk, Adam Nowak z zespołu Raz Dwa Trzy, Przemek Myszor, gitarzysta zespołu Myslovitz, oraz znany dziennikarz Daniel Wyszogrodzki. O płycie "...bo marze i śnię", o współpracy z Andrzejem Smolikiem i jego przyjaciółmi oraz o jubileuszu 40-lecia pracy artystycznej, z Krzysztofem Krawczykiem rozmawiał Lesław Dutkowski.

Kiedy rozmawialiśmy przed rokiem, po wydaniu płyty z Goranem Bregovicem, pytałem o utwór nagrany z Norbim "Piękny dzień", który powstał kilka lat temu. Ciekaw byłem wówczas, czy zamierza pan w przyszłości spróbować podobnej współpracy. Odpowiedział pan, że nadszedł czas na szukanie swojego stylu. Teraz nagrał pan płytę z artystami z kręgów alternatywnych, klubowych. Gdzie zamierza pan szukać tego swojego stylu?

To jest taka najspokojniejsza zatoczka, na której muszę, nie wiem na jak długo, zapuścić kotwicę. Ze względu na to, że muzyka klubowa jest mi bardzo bliska. To pewnie jest zaskoczeniem, ale w Stanach Zjednoczonych żyłem głównie z muzyki klubowej i to niekoniecznie w polonijnych klubach, tylko w takich, do których by się pan bał wejść, albo w takich, które wymagają specjalnej karty, aby można było do nich wejść. Czyli rozstrzał dosyć duży, jeśli chodzi o publiczność, ale repertuar klubowy jest repertuarem klubowym i trzeba było grać. To była akurat dla mnie radość, że w tym kierunku to poszło, bo jest to ciągle komercja, tylko dobrze zaaranżowana, dobrze podana, dobrze wymyślona. Wymyśliłem metodę nagrywania i bez kompleksów ją wykonałem - Krawczyk śpiewa ze 'sklonowanym' Krawczykiem w iluś utworach, w których sam sobie robię chórki.

Reklama

To była doskonała zabawa, ale jednocześnie ciężka robota. Nie zrobiłbym tego oczywiście bez Smolika, który jest wrażliwym człowiekiem i muzykiem, ale też jest taki świeży, utalentowany i spokojny w czasie współpracy. Nie czułem takiej odpowiedzialności, takiego pręgierza, pod którym jednak byłem u Bregovica postawiony, ze względu na jego terminy. Przy Bregovicu zwrócono na mnie uwagę, że żyję, a ta płyta jest czymś takim zmazującym grzeszki z mojej przeszłości, jeśli chodzi o repertuar. Ci wszyscy koledzy, którzy pisali na tę płytę piosenki, nie pisali pod Krzysztofa Krawczyka. Oni pisali dla Krzysztofa Krawczyka. Na spokojną płytę na XXI wiek; płytę na pewno komercyjną, ale chyba w dobrym tego słowa znaczeniu, płytę, przy której spokojnie zjadłem obiad. A to już jest sukces, mój prywatny.

Czy pan dawał muzykom piszącym piosenki i teksty jakieś wskazówki?

Nie, ja w ogóle się wycofałem na z góry upatrzone pozycje. Powiedziałem: Andrzej, zajmij się tym, bo ja nie znam ludzi, którzy mogliby mi napisać jakąś komercję na XXI wiek. Andrzej prawdopodobnie wziął sobie do współpracy tych ludzi, których lubił prywatnie. On też decydował, czy tekst jest dobry, czy nie, bo ja nie miałem żadnych zastrzeżeń. Oni mi zaproponowali na przykład dwa alternatywne utwory, jeden pod tytułem "Śnie", a drugi "Popatrz". Lachowicz, chłopak ze Ścianki, napisał "Popatrz", a Smolik napisał "Śnie". Nigdy takich alternatywnych brzmień nie można było znaleźć na mojej płycie. To był taki eksperyment. Wszyscy myśleli, że to odrzucę, a ja chciałem znaleźć do tego klucz. Znaleźliśmy go, jeden pastiszowy, taki presley?owski, w którym jakbym śnił, marzył, odjeżdżał w jakieś rejony, a drugi już spokojny, razem z szepczącym głosem. Dublowany był szept, razem z głosem wiodącym. Mówię o utworze ostatnim, wydrukowanym na wkładce, bo faktycznie ostatnim jest przeróbka "Papa Was A Rolling Stone".

Wspomniał pan Elvisa. Czy nie miał pan oporów przed nagraniem takiej wersji "Always On My Mind"? Kiedyś już przecież nagrywał pan na płyty jego piosenki i były to raczej wierne interpretacje, a tu mamy podkład z XXI wieku i pana głos z trochę innej bajki.

Mnie się wydaje, że artysta ma prawo do eksperymentu. Ja sobie po prostu to zastrzegłem, że sam niczego nie będę robił, tylko wszystko będę konsultował. Nie mówię tu o utworze "Always On My Mind", bo nie śpiewam tam w ogóle Presley?em, śpiewam sobą, bo to jest utwór poświęcony jego pamięci, w związku z rocznicą jego przebywania od 25 lat w chórze na górze. Mówię o utworze &Popatrz" i o utworze "Jeden dzień", gdzie śpiewam taką trochę presley?owską manierą, bo zwyczajnie pasowała do tego utworu, a inna nie. To nie jest tak, że od razu wszystko akceptujemy, mówimy: Tak robimy i koniec. Wszystko rodziło się w ciężkiej pracy. Była tak efektowna dlatego, że Andrzej stwarzał taką atmosferę - nie napiętą, producencką, ale takiego spokojnego grania i dlatego płyta wyszła taka spokojna. Jest niespokojny czas, straszą nas wszędzie w radiu, w telewizji. Ta płyta jest jakby takim zdjęciem nogi z gazu. Gdy się jej słucha przy posiłku czy w podróży, ona zdaje swój egzamin. Dlatego jestem z niej zadowolony. To na pewno będzie punkt wyjściowy do następnych działań. Aczkolwiek w tej chwili jeszcze o tym nie myślę.

Wspomniał pan o współpracy z Andrzejem Smolikiem. Rok temu dużo pan mówił o tym, jak taka współpraca wyglądała w przypadku płyty z Goranem Bregovicem. U niego wszystko było zaplanowane, wszystko miało swój czas, wchodziliście w odpowiednim momencie do studia i od razu nagrywaliście. Jak wyglądała współpraca z młodszymi i nieco mniej doświadczonymi od Gorana muzykami?

Goran jest człowiekiem ograniczonym czasowo i musi mieć wszystko po niemiecku, matematycznie zaplanowane. W przypadku tej płyty postanowiliśmy sobie dać na luz do tego stopnia, że nawet nie chciałem, ani Andrzej nie chciał, abym wcześniej uczył się utworów. Chcieliśmy, by nagrania i wokale powstawały w studiu - ja będę prowokował jakieś barwy, albo Smolik będzie mnie prowokował do jakichś barw czy chórów, zaśpiewów, efektów wokalnych. Anna Dąbrowska, dziewczyna z "Idola", śpiewa tylko w dwóch utworach, w pozostałych ja, zarówno i basy, jak i falsety. To była odpowiedzialna funkcja. Przydał się tutaj warsztat z okresu Trubadurów. Wokal jest takim mostem łączącym wszystkie utwory. Wydawało się, że każdy jest inaczej zaaranżowany, a jednak przez tę samą rękę. I tu była ta odwrotność pracy z Goranem. Był luz i twórczość na bieżąco. Oczywiście były poprawki, ale był to już jakiś kierunek.

Czy z wszystkimi dostarczonymi panu tekstami się pan identyfikuje? W końcu ich autorzy wywodzą się z różnych kręgów muzycznych, by wspomnieć choćby Adama Nowaka, Maćka Maleńczuka czy Daniela Wyszogrodzkiego.

Oni mi nie podsuwali tekstów, nie byłem maszynką do śpiewania, jak to zwykle bywa. W tym wypadku były one analizowane. Ale tych zamian nie było dużo. Taki Myszor z utworem "Bo jesteś ty", swoją romantycznością, wzruszeniem, bardzo mi odpowiadał. To taka laurka dla naszych kobiet. Maleńczuk zaskoczył mnie znajomością mojej biografii, chyba że mamy punkty zbieżne, kiedy pisze: Chciałem być marynarzem, chciałem mieć tatuaże. albo Chciałem być piosenkarzem, zwiedziłem świat od Las Vegas po Krym. To są moje wątki biograficzne.

Daniel Wyszogrodzki w utworze "Jestem sobą" pisze: Jestem starym trubadurem, który ciągle wspina się pod górę. Są to aktualne rzeczy. Ja się absolutnie podpisuję i identyfikuję ze wszystkimi tymi tekstami. Nie wiem nawet, czy nie miałem takiego snu, o jakim śpiewam w piosence "Śnie", bo ten tekst jest mi bliski. W piosence "Popatrz",miałem wrażenie, że z tego wszystkiego zwariowałem i czułem się tak, jakbym chciał coś powiedzieć ważnego i udało się to przekazać. Do tego ta niespokojna maniera presley?owska, i aranż, stworzyły coś innego.

Nie chcieliśmy uciekać od tradycyjnego Krawczyka ze względu na to, że 40 lat mojej pracy, które będę obchodził w przyszłym roku, zobowiązuje mnie do ciągłych poszukiwań jakiegoś miejsca. Przecież ten Krawczyk przypomina konika polnego, skaczącego z kwiatka na kwiatek. Raz romanse rosyjskie, raz Bregovic biesiadny, raz "Disco relax", raz Presley, jeszcze jakieś inne rzeczy. Próbowaliśmy znaleźć takie miejsce, sobie wiadome. Wiedzieliśmy, że płyta musi być spokojna, bo mamy obaj ze Smolikiem dość tego pędu, szybko jadących na siebie samochodów, szybko robionych pieniędzy, czasami w mętnej wodzie łapanych, szybkich karier, szybkich, bardzo raniących słów, szybkich skandali opisywanych przez typowych paparazzi, aby tylko sprzedać płytę. To wszystko było bardzo osobiste. Dla przykładu powiem, że ta płyta jest taką oliwą wylaną na rozbuchane fale, jeżeli chodzi o moje problemy rodzinne. Piosenka "Bo jesteś ty" jest dedykowana mojej eks-żonie, obecnie mojej narzeczonej. Pan w to nie uwierzy, ale miesiąc po rozwodzie moja była żona zaczyna się do mnie zalecać. Mieszkamy w jednym domu, ona jest moim menedżerem koncertowym, ale ja powiedziałem, że się jej oświadczać nie będę. Ona zaś stwierdziła, że chętnie mi się oświadczy na Boże Narodzenie i pewnie tak będzie.

Tak panu powiedziała?

Tak. Powiedziała, że nie wyobraża sobie inaczej, że zrobiła błąd. Skarżyła mnie do sądu na podstawie zeznań złych ludzi, którzy chcieli nas jakoś skłócić, a ponieważ zawsze miała taką małpią, złośliwą cechę, że była cholernie zazdrosna o wszystkie spojrzenia, teraz się nauczyła, że ta zazdrość nie miała najmniejszego sensu, bo znaleźli się uczciwi ludzie, którzy potwierdzili moją niewinność. A ja, stary osioł, mogłem na pierwszej rozprawie pojednawczej powiedzieć: Nie zgadzam się i koniec. Zachowaliśmy się oboje jak dzieci. Wypływa z tego nauka dosyć bolesna. Wtedy bowiem okazało się, kto jest naszym przyjacielem, kto nie. Mój syn też się trochę dowartościował, wylewając na nas trochę... Będziemy działać, żeby wszystko się jakoś ułożyło. Przyjaciel z lat młodości także mi dołożył. Swoje przeżyłem, tak że ta płyta powstawała w takim ogniu różnych bolesnych dla mnie rzeczy. Była dla mnie takim relanium. Działała na mnie uspokajająco. Gdy ją nagrywałem, to zapominałem o całym świecie i chciałem być spokojny.

Czyli powoli odzyskuje pan energię życiową?

Tak, zwłaszcza kiedy słyszę, że na liście jestem na siódmym miejscu w ciągu niecałych dwóch tygodni, a zwykle takie skoki zdarzały się bardzo dobrym zagranicznym utworom albo wybitnym polskim. Jestem głupim i próżnym artystą, jak powiedział Bregovic. Ja się pod tym podpisuję, aczkolwiek nie do końca, bo jestem coraz dojrzalszy i ciągle pracuję nad sobą. To wysokie miejsce na liście, na początku podłechtało moją próżność, a później pomyślałem sobie, że piosenka działa na ludzi w takich sytuacjach, w jakich ja się ostatnio znalazłem. Przecież facet w tej piosence nic od życia nie chce więcej, poza tym, żeby ta kobieta budziła się z nim rano i razem z nim zasypiała. Czyż to nie jest piękne? Przemek Myszor z Myslovitz, wyjęty nagle z alternatywnej muzyki, robi coś takiego. To było zaskoczenie.

Skoro jednak energia panu wraca, to czy można się spodziewać, że nagra pan coś na przykład bardziej dynamicznego, funkowo-soulowego, czyli w takiej stylistyce, jaką pan najbardziej lubi?

Gram koncerty z Gangiem Olsena. Niebawem w audycji "Złoty Krawczyk o złotych płytach" będziemy grać stare przeboje. To są wspaniali muzycy, wszyscy po trzydziestce, dojrzali i z pewnością od nich samych ta energia już bucha. Natomiast ja jestem bardzo zaangażowany w tę płytę i jej analizę. Mam jeszcze w sobie taki wielki znak zapytania. Słyszę o tej płycie same miłe rzeczy, także od ludzi obcych, gdzieś w restauracjach. Mówią, że nie wiedzą, jaki ta ballada ma tytuł, ale mówią: Panie Krzysztofie, ta ballada jest bardzo dobra. Gdy dodaję, że jest to pojednanie z żoną, to dziewczyny bardzo się cieszą. Trafiliśmy więc. (śmiech)

Wspomniał pan o swoim jubileuszu. Czy zaplanował pan jakąś niespodziankę fonograficzną i czy autobiografia, o której wspominał przed rokiem, już powstaje?

Myślę, że wykorzystamy wszystkie moje doświadczenia zebrane w ciągu tych 40. lat. Ale powinno to być w miarę jednorodne muzycznie i musiałbym zagrać w jakimś klubie. Nie w jakiejś nadętej sali, ze 100-osobowym chórem, 35-osobową orkiestrą, tylko z muzykami, których jakoś wspólnie ze Smolikiem dobierzemy, i zagramy poważny telewizyjny koncert.

Widzę, że na powrót odkrył pan uroki występowania w klubach, bo w ostatnich miesiącach można było pana zobaczyć głównie na dużych estradach.

Ciągle mnie kojarzono z takimi szerokimi, dużymi frazami i z dużym głosem. Doszedłem do wniosku, że nie można ludziom sprzedawać ciągle tego samego. Moi starzy fani dzwonią do mnie i mówią, że ta płyta jest taka dobra, że jest to taki odpoczynek, że słychać, iż dojrzałem, że to jest takie zmęczenie, ale szlachetne. Takie słowa są wiatrem w skrzydła, który pomaga mi unosić się jeszcze nad powierzchnią. Jeżeli jednak ta płyta zostanie zniszczona przez piratów i Internet, co jest bardzo możliwe, to nie dostanę kredytu na następną płytę. Taka jest dziś, niestety, brutalna prawda.

Wspomniał pan Annę Dąbrowską z programu "Idol", która występuje na płycie "...bo marze i śnię". Niedawno gościł pan w programie jednego z jurorów, Kuby Wojewódzkiego. Jakie jest pana zdanie na temat programów w rodzaju "Idol"?

Wszystkie programy, które promują młodych ludzi - "Idol", który wielu odsiewa, czy "Droga do gwiazd" - są stopniami do kariery dla ludzi o wybitnym talencie. Nieszczęście polega na tym, że niektórzy z nich muszą mieć jakieś dewiacje na swoim punkcie albo ktoś im wbił do głowy, że są bardzo utalentowani, bo mają tupet przyjść i śpiewać o czterech zbójach, że tak powiem. I później się dziwią, że ktoś mówi: My już panu dziękujemy i dalej na pewno są przekonani, że są świetni. To jest dla nich też taka lekcja pokory. Natomiast ci, co przechodzą, to są autentyczne talenty, bo trudno, by ci ludzie, którzy to oceniają, nie znali się na tym. Akurat się znają. Robią to raz gorzej, raz lepiej, ale wiedzą, co mówią. To samo jest w "Drodze do gwiazd" czy w "Szansie na sukces".

To jest dobre, to jest kolebka. Martwi mnie jedynie, co z tymi ludźmi będzie dalej. Jeśli ich się pokaże w programie, jeśli gdzieś tam nagrają jakąś płytę, nic to jeszcze nie daje. Dla mnie jest za mało menedżerów z prawdziwego zdarzenia. Dziś za taki talent powinien być odpowiedzialny menedżer, a my nie mamy szkoły menedżerów show-biznesu. Potrzebni są ludzie, którzy inspirują artystę, którzy opiekują się artystami, którzy uczą artystę. I tu jest pies pogrzebany. Daje się tym młodym talentom piosenki, które odrzuci Kukulska czy jakaś inna i każe im się coś na siłę śpiewać, a może oni nawet nie chcą tego śpiewać. Na pewno menedżment u nas jest kulawy.

A czy podjąłby się pan roli jurora w tego typu programie?

Raczej chciałbym uczyć niż oceniać, bo przez moje usta bardzo ciężko przechodzą słowa ostrej krytyki. Zdaję sobie sprawę, że mogę człowieka zranić i może to być rana, która długo się nie goi. Wolałbym tego nie robić, bo musiałbym być bardzo dyplomatyczny. Inna sprawa, że nie mam na to czasu, bo ciągle wojuję z tym Krawczykiem, walczę ze sobą, ze swoim hedonizmem, ze swoją próżnością, z brakiem czasu, z różnymi złymi plotkami. Ciągle jestem, jak napisał Wyszogrodzki, starym trubadurem, który ciągle wspina się pod górę, ale głowę trzyma w chmurach i śpiewa to, co czuje. Tę płytę poczułem, cieszę się, że wszyscy mają podobne zdanie. Jest to taka zatoka, w której mogę teraz jakiś czas odpoczywać.

Czy w jakiejś odleglejszej przyszłości, bo pewnie jeszcze wiele lat będzie pan śpiewał, widzi pan siebie w roli pedagoga?

Umiem wykładać, wielokrotnie miałem różne odczyty, spotkania. Widziałem, że to wzbudza zaufanie. Natomiast bałbym się chyba otwierać coś takiego jak szkoła, bo bym sklonował siebie na ileś tam klonów. (śmiech) Może w sensie technicznym miałbym dużo do powiedzenia, może w formie podręcznika, może w formie książki z opisem tych wszystkich moich cierni i róż. Przecież to moje życie składa się z ciągłej walki. Sam się dziwię, jako człowiek wierzący, że Pan Bóg stawia mi na drodze różne ciężkie sytuacje i trudnych ludzi, po to, bym był mężniejszy i może zasłużył na to życie po śmierci, na którym tak wszystkim bardzo zależy.

Na moment powrócę jeszcze do płyty "...bo marze i śnię". Komponowali i pisali teksty między innymi Robert Gawliński z Wilków, Przemek Myszor z Myslovitz, Jacek Lachowicz ze Ścianki, Maciek Maleńczuk. Czy słucha pan ich muzyki?

Tych zespołów, które się przebijają, tak. Jestem popularnym zjadaczem chleba. Mogę posłuchać muzyki, gdy jestem w łazience i mam włączone radio. Chroniczny brak czasu, zwłaszcza kiedy się nagrywa płytę i gra w jakiejś telewizji, ma jakieś problemy osobiste takie jak ja, nie pozwala na dokładniejsze poznanie. Mam do siebie żal, że bardzo mało ostatnio słucham, chodzi mi głównie o muzykę zagraniczną. W porze letniej lepiej mi to wychodzi, bo mam więcej czasu. Kiedy muszę poćwiczyć na powietrzu lub popływać, wystawiam głośniki na zewnątrz i mogę sobie czegoś posłuchać. Teraz marzę o tym, aby się dobrze wyspać, żeby ta promocja była dobra i żeby nie być postrzeganym jako jakiś facet, który coś na siłę chce robić, tylko jako facet, który się jeszcze nie wyśpiewał.

Wypoczynek wypoczynkiem, ale częścią działań promocyjnych jest również granie koncertów. W przypadku płyty "Daj mi drugie życie" trasy z prawdziwego zdarzenia nie było. Jak będzie w przypadku tego albumu?

Jeśli chodzi o płytę z Goranem, to nie było powodów. Sponsorzy się wycofali, mieliśmy za mało hitów, płyta była zrobiona produkcyjnie gorzej niż ta z Kayah, bo Goran się ciągle śpieszył. Nie mam mu tego za złe i rozumiem to. Jak będzie w przypadku płyty "...bo marze i śnię", naprawdę trudno mi powiedzieć. Nie chciałbym się zobowiązywać jak poprzednio. Myśleliśmy, że będzie trasa, byli już nawet sponsorzy. Jak to się mówi: Niech się dzieje wola nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba, aktualny do dziś cytat z Zemsty.

Dziękuję bardzo za rozmowę.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: Kayah | teksty | Maciek Maleńczuk | Myslovitz | piosenki | Presley
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy