Reklama

Recenzja Sam Smith "In the Lonely Hour": Zagrałeś to jeszcze raz, Sam

2 + 2 = 4. Świetny wokalista w towarzystwie imponującego sztabu ekspertów przygotował biały, bliski radiowym wymaganiom soul, co to może dusz nie podpali, za to ciała ogrzeje.

Ten chłopak aż się prosi, żeby utrzeć mu nosa. Ma świeżo skończone 22 lata. Nie dość, że jest kuzynem Lily Allen, to jeszcze nadopiekuńcza mama miała dość pieniędzy i możliwości, by wcześnie animować jego karierę. Udało się. Krytycy wręczyli mu nagrodę BRIT, wygrał BBC Sound of 2014, a udział w "Latch" Disclosure i "La La La" Naughty Boya sprawił, że naprawdę trudno było od niego uciec. I kiedy wszystkie oczy są skierowane na Sama, on wydaje bezpieczną płytę. Taki tam błękitnooki soul z elektronicznym sznytem, przygotowany przez sztab najlepszych specjalistów. Kogo tu nie ma... Steve Fitzmaurice, ten od Skye Edwards, Daniel Merriweather i mnóstwo innych gwiazd. Eg White pracujący przy gromiących listy przebojów singlach Adele, Duffy i Joss Stone. Frasier T. Smith, a więc jegomość, któremu Craig David, Katy B czy Plan B "troszeczkę" zawdzięczają. Two Inch Punch nazwany przez Guardiana "szaloną, maksymalistyczną kombinacją pociętego i zwolnionego r'n'b oraz dubstepu". Mógłbym wymieniać dalej, ale po co. Grunt, że z takim zapleczem kompozytorsko-producenckim pachnie produktem skazanym na sukces. A takie glanuje się najprzyjemniej.

Reklama

Dostało się już Smithowi za to, że jako wykonawca nie jest w stanie tchnąć w piosenki "tego czegoś" jak Adele, że nie ma grama ekscentrycznej magii Johna Legenda. Przykro mi, ale ja kolejnych szpilek nie wbiję. Najwyraźniej daję się nabierać na stare sztuczki, na proste, przeładnione kompozycje zanurzone w popie po same uszyska, ale to na mnie działa. Działa od miesiąca. Elastyczny, przeładowany emocjami, wspinający się bardzo wysoko wokal ślizga się po numerach budowanych na delikatnie szarpanych strunach gitar, smyczkach wchodzących dokładnie kiedy trzeba, a ja sobie nucę. Na przykład zatankowane gospel, opatrzone dyskretnym folkowym ornamentem "Stay With Me" z fantastycznym pomysłem na wykorzystanie chóru. Albo cięższe, posadzone na wyrazistej perkusji, cieszące ucho knajpianym fortepianem "I'm Not the Only One". Mruczę z uznaniem, kiedy Smith pokazuje pazur, wyśpiewując "Why do you think I come round here on my free will?" w refrenie bardzo udanego "I've Told You Now". Daję się złapać na teksty o bezsennych nocach, rymującym deszczu i rozpaczy, gdy dziewczyna wypowiada imię innego. O tym jak czuje się osoba czekająca na przyjaciela, gdy do wszystkich innych umówione osoby już przyszły, albo kiedy dyskutujesz, masz rację i po prostu nie umiesz ułożyć myśli w porządku. Ba, moim zdaniem Sam przechodzi soulową próbę ognia, serwując się saute w "Not in That Way". Mam wrażenie, że ta jego choroba dwubiegunowa, temat poruszany w wywiadach, nie jest PR-owym wymysłem.

Z 10-utworowego trzonu płyty nie do końca przekonuje chyba tylko ostatnie "Lay Me Down". Jest przewzdychane, niby rozerotyzowane, acz letnie, aż nazbyt koronkowe. Po trzech minutach wychodzą intensywne marszowe perkusje, zrywa się wokalna burza, no ale jest za późno. Chętnie oddałbym tu produkcje w ręce Two Inch Puncha.Do trzech razy sztuka: Hiperprzebojowy breakbeat w "Money on My Mind" zdążyły zweryfikować już listy przebojów, a "Life Support", z aplikowanym sprytnie elektroniczym, post-timbalandowym rhythm and bluesem, śpiewane chyba najwyżej na albumie jest tylko ciut mniej chwytliwe. Za to o niebo ciekawsze.

Polskie wydane oferuje obecne na wersji deluxe utwory. Najbardziej frapujący okazuje się "Restart", wykończona falsetem Smitha, pomysłowa całkiem, muzyka klubowa nasuwająca na myśl klimat lat 80. (trochę ABC, trochę Pet Shop Boys). W "Reminds Me of You" warczy z cicha plastikowy bas, wytworzona przestrzeń nosi triphopowe znamiona, tyle że refren marnuje kawałek, trywializując go. Umieszczenie akustycznego "Latch" i łamanego na wzór muzyki garage "Na Na Na" to dobre pomysły - zwłaszcza w pierwszym przypadku, gdzie bit Disclosure pożarł oryginalny wokal i teraz jest okazja, by w pełni go docenić. Co zaś do Naughty Boya - jednym z największych hiciorów 2013 roku żaden album nie pogardzi.

Po "Lonely in the Hour" słychać, że Smith nie jest drugim Blakiem, ani nawet drugim Woonem. Cóż z tego, skoro sprawdzanie tego, jak dobrze wykonał powierzone mu zadanie, daje tyle przyjemności. Nie każdy musi wychodzić poza ramy.

Sam Smith "In the Lonely Hour", wyd. Universal

8/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: smith | Sam Smith | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy