Reklama

Recenzja Rod Stewart "Blood Red Roses": Playboy bez emocji

Trzeba podziwiać tych, którym wciąż się chce. Rod Stewart przynajmniej za to powinien dostać wielkie brawa.

Trzeba podziwiać tych, którym wciąż się chce. Rod Stewart przynajmniej za to powinien dostać wielkie brawa.
Rod Stewart na okładce płyty "Blood Red Roses" /



Niegdyś był jednym z największych playboyów tego świata, teraz praktycznie nie wzbudza żadnych emocji. O trzydziestej płycie w jego karierze zapomnimy dość szybko, mimo początkowych dobrych wyników sprzedaży. Bo niby dla kogo ona jest? Czy dla najwierniejszych fanów, którym teraz w głowie złota jesień, gorąca herbata i seriale obyczajowe, czy dla niewiele młodszych, jeszcze skupiających się na codziennych obowiązkach? Właśnie...

Z Rodem Stewartem jest trochę jak z The Rolling Stones (swoją drogą to posłuchajcie "Honey Gold", które od razu na myśl przywołuje "You Can't Always Get What You Want" Jaggera i spółki), ale w trochę mniejszej skali. Mocne zapowiedzi, premiera, kilka dni rozgłosu, a potem błoga cisza i spokój. I słusznie, bo najnowszy album "angielskiego Szkota" - "Blood Red Roses" - nie oferuje nic, oprócz kilku doskonale znanych form. Nie oznacza to jednak, że były członek The Faces nie przygotował kilku solidnych poprockowych piosenek, przyzwoicie wyprodukowanych i zaśpiewanych w charakterystyczny sposób.

Reklama

Złych rzeczy jest tutaj sporo. Karykaturalnie brzmi biedne "Hole In My Heart", które powinno zostać tylko w archiwach sesji nagraniowych. Country w tytułowym utworze mogą poruszyć tylko najbardziej zagorzałych ultrasów Stewarta, reszta nie powinna psuć sobie dnia, podobnie jak z "Vegas Shuffle", będącym kolejnym, niezbyt interesującym dowodem umiłowania Ameryki. Niewiele lepiej wypadają ballady - "Grace" i "Julia", odpuścić można też sobie "Rollin' & Thumblin'", bo to zwyczajna strata czasu.

Na szczęście są też dobre utwory, a niektóre z nich to jedne z najlepszych Roda w ostatnich latach. Więcej niż przyzwoicie wypadają "Look In Her Eyes" i "Farewell", co już jest olbrzymim plusem w stosunku do tej gorszej strony "Blood Red Roses". Może się podobać "Give Me Love" (naprawdę dobry refren), które przypomina dawne wycieczki Stewarta w stronę disco. "Rest of My Life", mimo niezbyt dobrze dobranych bębnów, chciałby nagrać każdy zadufany w sobie Brytol. Trafiona jest końcówka - "Cold Old London" jest dobrą piosenką nie tylko o mieście, ale i drugiej osobie.

Rod Stewart nigdy nie był takim kameleonem jak David Bowie, ale wiele razy udawało mu się odnaleźć w nietypowych dla siebie konwencjach. Tutaj kilka razy o tym przypomina - raz lepiej, raz gorzej, jednak najczęściej w przeciętnym stylu grającym tylko na sentymentach. "Blood Red Roses" nie jest sexy i nie oferuje ani jednego nośnego hitu, który mógłby pomóc śpiewającemu głównie o miłości weteranowi. Chyba nie o to chodziło.

Rod Stewart "Blood Red Roses", Universal

5/10



INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Rod Stewart | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama