Reklama

House of Death "Bienvenido a la Casa de la Muerte": Przesterlove [RECENZJA]

Możecie powiedzieć, że drugi krążek House of Death nie jest niczym odkrywczym. Nikt nie jest w stanie jednak zaprzeczyć, że to jedna z tych płyt, na których czuć absolutną miłość do hard rocka i metalu, szczególnie thrashowego.

Możecie powiedzieć, że drugi krążek House of Death nie jest niczym odkrywczym. Nikt nie jest w stanie jednak zaprzeczyć, że to jedna z tych płyt, na których czuć absolutną miłość do hard rocka i metalu, szczególnie thrashowego.
3/5 składu House of Death na Pol'and'Rock Festival 2022 - od lewej: Skaya, Juan Carlos Cano i Adam Bielczuk /INTERIA.PL

Pamiętacie Juana Carlosa Cano, zwycięzcę czwartej edycji "The Voice of Poland"? Jeżeli to jeszcze do was nie dotarło, to muzyk od kilku dobrych lat jest wokalistą grupy House of Death - założonym przez Adama Bielczuka zespole będącym nieoficjalnym kontynuatorem dzieła Anti Tank Nun. Od debiutu w postaci "Midnight Special" z 2019 nastąpiło jednak w zespole nieco zmian - z grupy odszedł Titus, pełniącym w nim rolę basisty, a jego miejsce zajął Tomasz Skuza (Skaya), znany z Quo Vadis. Do tego skład House of Death uzupełnił drugi gitarzysta, Jarek Chilkiewicz.

Reklama

Skoro roszady personalne mamy już za sobą, czas zająć się muzyką. Chociaż intro w postaci "High Noon" z piwnicznymi syntezatorami może nam zapowiadać płytę oscylującą wokół death metalu, tak szybko okazuje się mamy ponownie do czynienia z wysokooktanowym graniem na przesterach. O ile wcześniej momentalnie kojarzyli mi się z graniem pokroju Alter Bridge, tak na drugim albumie House of Death zaskakująco często skręcają w kierunku thrash metalu.

Wypada to naprawdę nieźle, bo trudno nie docenić licznych momentów, które zdają się być gdzieś w połowie drogi między najlepszymi momentami Metalliki a Slayera. Bębny mkną szaleńczo, przestery z gitar biją po nerkach. Chociażby już w drugim na płycie "Into The Fire", gdzie w pewnym momencie wchodzimy nawet w obszary slipknotowe. Nie da się nie docenić tego, jak cudownie rozbudowane okazuje się "Bleed The Leech" i o ile stylów metalowych w międzyczasie zahacza.

Co najważniejsze, w sprawdzaniu siły swoich wzmacniaczy, House of Death nie zapominają o tym, że tego typu granie ma również sprawiać dużo frajdy. Jasne, że nie ma tu miejsca na odkrywczość, bo House of Death to raczej jeden wielki hołd dla gitarowego grania. Najważniejsze jest co innego. Riffy są doskonale napisane i błyskawicznie zapadają w pamięć ("Roaches" - wow). Stąd pełno na tej płycie mocy, zaskakująco młodocianej energii, przebojowości i - jakże to cudownie brzmi - pasji.

Nie można zapomnieć, jak wielka w tym zasługa niesamowitej sprawności Juana Carlosa Cano. Posiada on niesamowicie rozpiętą skalę głosu i bawi się nią tak, że nie pozwala na ani chwilę nudy. Zachwyci słuchacza tym, że zaśpiewa tak czysto, iż momentalnie zrzuca całe błoto pamiętające woodstockowe wygibasy. To wokalista, który w jednym momencie wspina się na wyżyny jakby w młodości słuchał dużo Guns N' Roses, po czym charczy za mikrofonem jakby opanował go duch Lemmy'ego Kilmistera, a następnie schodzi tak nisko, gardłowo, że Nick Cave byłby z niego dumny, aż w końcu rzuci falsetem nasuwającym skojarzenia z Maynardem. Dzieje się tu naprawdę sporo, ale ani razu nie pozwala to słuchaczowi na przebodźcowanie. To ogromna sztuka.

Problem z House of Death zaczyna się wtedy, gdy muzycy zwalniają na dłużej niż kilka chwil. Bo takie momenty jak oddech w "The Reckoning" są niewątpliwie potrzebne. Jednak już singlowe "Ash Caravan" z gościnnym udziałem Jana Borysewicza, ma w sobie może coś z Kyussa czy Alice in Chains, oferuje rozwijający się numer z narracją w warstwie instrumentalnej, ale ostatecznie pozostawia słuchacza z poczuciem urwania, tak jakby dopiero zapowiadał ostateczną kulminację. To rzecz zdecydowanie najlżejsza na płycie, najbardziej przystępna dla przeciętnego Kowalskiego, ale daleka od wyżyn tego krążka.   

Skoro jesteśmy przy momentach słabszych: metalowy cover "El Mariachiego" jest tak imponujący technicznie, jak zupełnie niepotrzebny. Wolałbym jednak, by całą tę energię muzycy kierowali w stronę własnych kompozycji. Te dwa utwory oraz totalnie niepotrzebne intro to w zasadzie te momenty stanowiące rysę na albumie, który łechta moje gitarowe sentymenty. Bo to naprawdę świetny krążek, który z pewnością będzie stanowił ogromny problem dla wszystkich uważających niesłusznie, że rock w Polsce umarł.

House of Death, "Bienvenido a la Casa de la Muerte", wyd. własne

8/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: House Of Death | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy