Reklama

Bisz/Radex "Duch oporu": Wnyki na wygi [RECENZJA]

Twórcze porozumienie na linii Bisz - Radex świetnie widać w wywiadach. Niestety gorzej słychać na płycie, na której panowie popisują się szerokością językowych i muzycznych horyzontów, ale nie są w stanie przetopić swojego niedzisiejszego projektu w zespół na teraz. Dlatego uczą, bawią, każą się podziwiać i równolegle irytują.

Twórcze porozumienie na linii Bisz - Radex  świetnie widać w wywiadach. Niestety gorzej słychać na płycie, na której panowie popisują się szerokością językowych i muzycznych horyzontów, ale nie są w stanie przetopić swojego niedzisiejszego projektu w zespół na teraz. Dlatego uczą, bawią, każą się podziwiać i równolegle irytują.
Bisz i Radex na okładce płyty "Duch oporu" /

Są płyty warte po prostu tyle, ile suma ich składników. W rapie, który zawsze miał w sobie aspekt rzemieślniczy, to nic dziwnego. Tegoroczny album Ero to klasyczny przykład tego, gdy bardzo dobre bity trafiają na bardzo dobre rapy. I dwa plus dwa daje cztery. Tylko tyle i aż tyle.

Z kolei powracający Pezet mógłby wymienić parę podkładów na takie, które by go lepiej poniosły i czasem posiedzieć na kartką ciut dłużej, jednak album czaruje klimatem, nieoczekiwaną spójnością, celnym przewartościowaniem sentymentów, dzięki czemu rzeczone cztery uzyskuje wbrew zwykłej matematyce, sumując ze sobą półtora i półtora. Bisz z Radeksem to akurat sytuacja odwrotna - dodajesz do siebie dwa i dwa, muzykę indierockowego bohatera i słowo ikony rapowego undergroundu, a po znaku równości niestety widać tylko trzy. Czyja to wina?

Reklama

Nie Bisza! No dobra, autor niezapomnianego "Wilka chodnikowego" i niewiele mniej udanego "Labiryntu Babel" ma momenty, kiedy nie zaszkodziłoby powstrzymać w sobie małego kalamburzystę, zrezygnować z takiego "Kongo to obchodzi" czy "pot-świadomości", celem wyrazistszego, dynamicznego przekazu - zwłaszcza na płycie tytułem oznajmiającej swój bunt. Bywa, że raper przegina rozplątując związki frazeologiczne i wiążąc je w pary po swojemu ("Mam do tego prawo grawitacji", "Twój wskazujący palec znów pokaże mój język").

Zdarza się, że bez umiaru bawi się homonimiami (content/kontent, światło wody / światłowody, lasko/Lascaux). Jest w tym niczym nadgorliwy uczeń polonistyki za wszelką cenę pragnący zaimponować swojemu sędziwemu profesorowi od poetyki, niemniej nie sposób odmówić mu olbrzymiej sprawności, wręcz kunsztu. Do tego posługuje się językiem ostentacyjnie bogatym i pewnie nietrudno zarzucić mu snobizm, ale po pierwsze lepsze to niż hołubienie bystrych chłopaków hołdujących na siłę leksykalnemu buractwu, a po drugie - to jednak album z Radkiem Łukasiewiczem z Pustek, a nie ławeczkowa nawijka pod biciwo mordeczki z klatki obok.

Nie jest to również wina wspomnianego Radka, a właściwie Radeksa - Ameryki może nie odkrywam, ale muzyka to nie wyścig i z jego pozycją naprawdę nie musi licytować się na świeżość inspiracji. Na pewno znalazł własny język muzycznej wypowiedzi  i mówi nim bez kompleksów we wciąż nowym dla siebie świecie, w którym małolaty na gwałt uczą się języków obcych, by pluć hitami. Umie być bluesujący, brudny, knajpiany jak w "Białych batutach". Umie też pojechać niemalże Chopinem do wtóru czujnego basu w "Marginesie". Brzmi mu ascetyczne, gitarowe brzdąkanie i sroga, elektroniczna musztra. Trochę to dla fanów Pustek, trochę nie dla fanów Pustek, mimo wszystko bardziej harmonijne niż na poprzednim "Wilczym humorze". I Bisz ma dla siebie więcej miejsca. Szkoda że niewiele z tego wynika.   

Problem "Duchu oporu" dotyczy bowiem tego, co dzieje się między raperem a producentem. Tego pierwszego uwiera chyba gorset kompozycji, bo na tej płycie brzmi statycznie, mało elastycznie - ma przecież kawał flow, a nie umie się z nim tu zerwać, porozpychać, karmi tekstami podzielonymi na równe porcje, co ciągnie numery w dół. Chciałoby się zresztą, żeby Bisz podszedł do swojego wokalu muzyczniej, gdyż i w formie, i w treści za dużo jest psora ględzącego na wywiadówce. Mógłby - zwłaszcza biorąc pod uwagę brak gości - podzielić się obowiązkami z kompanem, którzy przecież dobrze śpiewa i sam świetnie pisze. "Kość" bardzo na tym zyskuje i stanowi jedną z lepszych piosenek na krążku właśnie dlatego, że dwa różne wykonania to też dwie różne lirycznie wrażliwości - liryczna maligna Bisza sąsiaduje z bardzo precyzyjnym, lapidarnym refrenem Łukasiewicza.

"Duch..." traci szczególnie w zestawieniu z poprzednią pozycją w dorobku bydgoszczanina - jazz-rockową "Symetrią". Biszowi zdarzało się tam oddać utwór do zaśpiewania, ustąpić miejsca instrumentalistom, dzięki czemu album stanowił całość, miał swoją klamrę, wyrazistą myśl przewodnią, niósł opowieść koordynując nie dwie, a osiem osób. Tu niby kluczem jest tytułowy opór, obywatelskie nieposłuszeństwo, jednak kawałki bywają nieco od Sasa do lasa i to pod różnymi względami. Agresywny, syntetyczny, napiętrzony utwór tytułowy i właściwie analogiczne, singlowe "Lascaux" to inna płyta niż ładne, melodyjne piosenki w rodzaju "Światła wody" i "Pokaż mi język", które producent troszeczkę tylko zepsuł i pobrudził, żeby brzmiały mniej grzecznie.

W pierwszym przypadku Bisz dopiero pod koniec splata się tekstem z urokliwym, choć kiczowatym numerem, a wcześniej słuchacz nie wie, co robi na tym wakacyjnym dancingu i czuje się głupio. W drugim wciąż nie wiem po co przebojową muzykę składać na ołtarzu metatekstu, słów o słowach. Jakby nie mogło być na przykład o miłości.

Na szczęście sporo się też udało. Na pewno wspomniana "Kość" i "Lascaux", działająca akurat synteza charyzmy Bisza i natłoku muzycznych bodźców serwowanych przez Radeksa. Raczej filmowy "Koniec świata", w którym producent jest niczym Ennio Morricone, a Bisz zupełnie nie jak Clint Eastwood, choć wstrzeliwuje się z wersami "Tak łatwo się zachłysnąć, znów przestawiamy budzik / Znów zastawiamy przyszłość jak wnyki na wnuki / Fala zmiecie lekko wszystko na szufelkę / Przepraszam cię synku, mogłem zrobić więcej".

Najlepsze wydają się "Zmienne prądy", rozpoczęte bez popisówki, w duchu najlepszych tradycji i wielkich nazwisk polskiego piosenkopisarstwa, pięknie nabierające w refrenie przestrzeni i melodii. W ogóle warto poświęcić płycie sporo czasu, bo z kolejnymi przesłuchaniami zyskuje, zarzuty o niedostateczne korespondowanie ze sobą tekstu z muzyką miękną. Aż strach pomyśleć, co by było gdyby "Duch oporu" straszyłby mnie dajmy na to z miesiąc - mógłbym zupełnie przestać się opierać. Wychodzi więc na to, że twórcy mogą w tej recenzji padać ofiarą świata, który tak piętnują - gdzie wszystko podporządkowane jest pędowi, konsumpcji, traktowane powierzchownie, byle stało się częścią internetowego kalejdoskopu. W sumie to całkiem mocna puenta.

Bisz/Radex "Duch oporu", PchamyTenSyf

7/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Bisz | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy