Reklama

"Dziki szał", czyli powrót Edyty Bartosiewicz

Cztery razy na bis wychodziła Edyta Bartosiewicz, która podczas festiwalu Orange Warsaw zagrała pierwszy solowy koncert od 10 lat.

Na torze wyścigów konnych na Służewcu w sobotę, 28 sierpnia, zgromadziło się kilka tysięcy fanów muzyki, z pewnością mniej niż spodziewali się organizatorzy. Dyrektor artystyczny imprezy, Piotr Metz, przyciśnięty przez Courtney Love pytaniem o liczbę widzów podał, że będzie ich 15 tysięcy, ale rozglądając się po terenie festiwalu, można było dojść do wniosku, że to chyba jednak zbyt optymistyczne szacunki.

Niezależnie od frekwencji na scenie działy się rzeczy arcyciekawe, choć początek był dość czerstwy. Zespół Kumka Olik to utalentowani, pogodni, młodzi muzycy, ale z ich półgodzinnego koncertu zapamiętałem awarię perkusji, straszne teksty piosenek i Mateusza Holaka (wokal, gitara), który bardzo starał się naśladować swoich rockandrollowych idoli (zwłaszcza to notoryczne przystawianie gitary do wzmacniaczy...).

Reklama

Nie zawiedli natomiast bracia Waglewscy - Fisz, Emade plus gitarzysta Michał Sobolewski - ze swoim drapieżnym, rockowym projektem Kim Nowak. Tu już nie było motywu aspirowania, tu były po prostu ostre, brudne i profesjonalnie skrojone utwory.

Piękny, niezwykle klimatyczny koncert dał brytyjski zespół White Lies, który pochwalił się podczas konferencji prasowej, że właśnie zakończyły się prace nad ich drugą płytą. Wydawnictwo ujrzy światło dzienne w styczniu, natomiast w Warszawie już teraz zagrali aż cztery nowe utwory. Choć panowie praktycznie przez cały występ stali w jednym miejscu, potrafili oczarować. Głęboki, przejmujący wokal Harry'ego McVeigha na żywo robi ogromne wrażenie. Muzyka White Lies silnie inspirowana jest twórczością Joy Division, z czego często czyniono zarzut. Jeśli jednak naśladowcom Iana Curtisa idzie tak dobrze to czemu nie!

W czasie gdy White Lies wkraczali na scenę, w namiocie medialnym pojawiła się godzinę spóźniona Courtney Love. Wokalistka Hole swoją konferencję zaczęła od zapalenia papierosa. Trochę wymknęła się Courtney spod kontroli organizatorów. Gdy chciała koniecznie poznać liczbę widzów, zaskoczony Piotr Metz, po dwóch próbach nieusłyszenia pytania, w końcu rzucił wspomnianą liczbą 15 tysięcy. Pod koniec konferencji z kolei zaczęła usilnie dopytywać, jak nazywa się ta wokalistka, która będzie po niej śpiewać, co też spowodowało pewien popłoch... Wcześniej sugerowano bowiem, że Love została niemalże fanką Bartosiewicz, co okazało się dalekie od stanu rzeczywistego. Dodam, że udało nam się zapytać Courtney o nieprzychylne recenzje albumu "Nobody's Daughter". Wdowa po Kurcie Cobainie odparła, że pięć lat zajęło jej pisanie tej płyty i że jest to jej zdaniem znakomite wydawnictwo. Dodała też, że nie ma pretensji do krytyków.

Koncert Hole rozkręcał się z piosenki na piosenkę. Początek był niemrawy, Courtney nie za bardzo się chciało, ale z czasem zaczęło jej się podobać w Warszawie coraz bardziej. Na końcu pytała publiczność, co ma zagrać i faktycznie się do zaleceń stosowała! Interesującym momentem było zagranie utworu "Jeremy" grupy Pearl Jam.

- Słuchajcie, grałam tę piosenkę tylko dwa razy i poprzednio strasznie daliśmy z nią dupy. Także jak coś będzie nie tak, to krzyknijcie - w ten sposób Courtney zapowiedziała ten utwór. Później usilnie twierdziła, że znów poszło jej do bani, ale zdanie widowni było zgoła odmienne.

Courtney jak to Courtney - wydzierała się, paliła papierosy, gadała głupoty, ale widać było, że dobrze się bawi. Kiedy wychodziła na bis wypaliła: - Ej, ale wiecie, że na festiwalach nie można tak robić? Bo oni się strasznie spinają z tym czasem.

Po czym zagrała pięć dodatkowych kawałków.

Zabawna sytuacja miała miejsce, gdy Courtney chciała założyć gitarę, ale jej pomocnik nie kwapił się, by ją przynieść. - Czy mogłabym prosić o gitarę? Wiem, że nie wyglądam, ale zdarza mi się czasami grać na gitarze - skomentowała tę sytuację wokalistka.

Występ Hole był na zmianę to balladowy, to zaś ostry w starym, dobrym, grunge'owym stylu. Ballady "Doll Parts", "Northern Star" czy "Letter To God" przeplatały się z takimi numerami jak "Violet" czy "Skinny Little Bitch".

Mimo starań Love, niekwestionowaną gwiazdą wieczoru była jednak Edyta Bartosiewicz. "Nawet nie wiecie, jak się cieszę, że tu jestem" - powiedziała na powitanie i zaczęła od "Niewinności", po której wszedł przearanżowany "Zegar". Artystka wydawała się jednocześnie speszona i przeszczęśliwa. Wokalnie było momentami niepewnie, ale im dalej w las, tym lepiej jej szło, a końcówka - "Ostatni", "Skłamałam", "Blues For You" i "Szał" to był już popis. Część utworów otrzymała zupełnie nową oprawę dźwiękową, a część została zagrana w oryginalnej aranżancji. W Warszawie wybrzmiały także dwa nowe utwory, które pojawią się na październikowej płycie Bartosiewicz (pierwszej od 12 lat!). Wrażenia były tutaj mieszane. Mnie do gustu przypadł pierwszy z nich, zatytułowany "Madame Bijoux", bardzo stonowany, refleksyjny, w którym znalazły się momenty na granicy melorecytacji. Pojawił się też jeden cover, nawet zaskakujący - "Just The Way It Is, Baby" grupy The Rembrandts.

Po 80 minutach grania i czwartym bisie twarz Bartosiewicz promieniała niczym niezmąconą radością.

- Jesteście bardzo niegrzeczni, że nie chcecie jeszcze iść spać - pogroziła na żarty palcem.

Edyta zatańczyła z nami jeszcze raz i był dziki szał, a dokąd odeszła (kiedy jej nie było), czy zbudził ją wiatr i co w jej głowie siedzi, wie tylko ona.

Michał Michalak, Warszawa

Czytaj blog "Język Elit" Michała Michalaka

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Edyta Bartosiewicz | utwory | Warszawa | koncert | dziki | szał
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy