Reklama

Mystic w cieniu Slayera

Slayer Festival 2007 - taką nazwę powinna nosić tegoroczna edycja imprezy Mystic.

Może się mylę, bo widziałem występy tylko dwóch ostatnich ekip odwiedzających w tym roku "Spodek", ale z relacji słyszałem, że nic ciekawego mnie nie ominęło.

Występ Celtic Frost, na który dojechałem, również można było sobie spokojnie odpuścić. Podobnego zdania była większa część publiczności, która w trakcie show popalała papieroski w holu Spodka.

Gdy oglądałem występ Szwajcarów, natchnęła mnie myśl, że tradycyjny metalowy "headbanging" jest bardzo zabawny. Całe towarzystwo zgromadzone na płycie Spodka schyliło się wypinając pośladki, niczym w poszukiwaniu kluczy, oparło ręce na kolanach i kręciło łbami rozglądając się za potencjalną zgubą. Pół biedy gdy robiły to zgrabne, ubrane w czerń niewiasty. Przerażenie ogarnęło mnie, gdy za "mosh" zabierali się panowie o znacznie większych gabarytach...

Reklama

Zabawa trwała, a długowłosa brać raz na jakiś czas stawała na baczność i wyciągała ręce w górę (może chwalili się, że znaleźli klucze?). Sam występ Celtic Frost nie zachwycił. Zresztą poza utworem otwierającym ("Procreation of the Wicked"), twórczość Szwajcarów jest mi zupełnie obca.

Publika była też niemrawa - na pytanie basisty Martina Eric Aina: "Are you dead?", tłum był mocno niezdecydowany...

Po 45 minutach ekipa zeszła ze sceny i rozpoczęły się przygotowania do występu jedynej, prawdziwej gwiazdy wieczoru.

Aplauz wzbudził już sam zestaw perkusyjny, za którym, jako dekoracja zawisł - jakże bliski naszym katolickim sercom - obrazek zdobiący ostatni album Slayera - Chrystus bez rąk i oka.

Zaczęli z 20-minutowym opóźnieniem, od krzykliwego intro. Gdy opadł dym, wreszcie zobaczyliśmy ich - Jeffa Hanemanna, Toma Arayę, Kerry'ego King i Dave'a Lombardo. Klasyk.

Bardziej klasycznie może być tylko gdyby The Beatles wyszli na scenę w oryginalnym składzie. Na pierwszy ogień "Disciple", na scenę od razu powędrowała flaga z pentagramem i wpisanym w niego logiem Slayera.

Przed następnym w kolejności "War Ensemble" Araya powiesił flagę na podeście perkusji. Po drodze usłyszeliśmy jeszcze utwory z nowej płyty, m.in. "Jihad" i "Cult". "Tomasz Araja" dziękował wszystkim za przyjście, oznajmił też, że "czuje miłość, która płynie do niego od wszystkich zgromadzonych".

Publiczność każdy utwór metalowej legendy nagradzała gorącymi brawami. Zabawnie zrobiło się przed wspomnianym "Cult". "To jest utwór o spotkaniu dwojga ludzi, którzy cieszą się życiem..." - zapowiedział wokalista, po czym w refrenie usłyszeliśmy "Religion is hate, religion is fear, religion is war". Hmm... Czyżby Belzebub spotkał Lucyfera?

Druga część koncertu była po prostu niesamowita! Zaczęło się od "Mandatory Suicide", po którym usłyszeliśmy min. "Blood Red", "Seasons in the Abbys", "Dead Skin Mask", "Raining Blood". Przy tym ostatnim żałowałem, że w moim wieku włosy rozpoczęły migracje w coraz dziwniejsze części ciała i nie byłem w stanie "szukać kluczy" razem z resztą kilkutysięcznej publiczności.

Slayer to siła sama w sobie - na scenie nie działo się zbyt wiele, światła, skromna scenografia, trochę dymu. Żadnych fajerwerków, które Spodek oglądał wielokrotnie przy okazji wizyt Rammstein , Metalliki i innych gwiazd, a jednak koncert był nie z tej ziemi.

No, ale gdy słyszy się wstęp do takich utworów jak "South of Heaven" czy "Dead Skin Mask", czuje się przyjemny dreszczyk emocji. Skończyli utworem "Angel of Death" i trzeba było zbierać się do domu. Ostatnie zerknięcie na milusią scenografię z poharatanym Jezusem, i powrót do śpiącego synka i żony. A w niedzielę do kościółka na 9.30. Klasyk.

Tomasz Balawejder, Katowice

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Slayer | impreza | festiwal | W cieniu
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy