Reklama

ZEW się budzi 2023: Pozdro dla was [RELACJA]

Z własnej woli wstawać skoro świt, żeby na 7 rano dotrzeć na koncert, to nie jest normalne. Ale tradycja jest tradycja, trzeba szanować. A potem już tylko moc nagród i atrakcji.

Z własnej woli wstawać skoro świt, żeby na 7 rano dotrzeć na koncert, to nie jest normalne. Ale tradycja jest tradycja, trzeba szanować. A potem już tylko moc nagród i atrakcji.
Zenek Kupatasa na ZEW się budzi 2023 /Robert Wilk /INTERIA.PL

Zawsze ZEW pierwszego poranka budziło KSU. W tym roku nastąpiła zmiana i o 7 na scenie zameldował się Zenek Kupatasa. I była to dobra zmiana, bo kawałek "Budzik to mnie nie dobudzi / Nie walcie mi w ścianę przyjdzie pora to wstanę (...) Wstawaj, życie mija / Wstawaj, jeszcze chwila / Wstawaj, bo ci muszki / Wlecą do poduszki" siadł o tej porze jak złoto. Było też "Pozdro dla kumatych" z gościnnym występem Kamila wyciągniętego z publiczności. Chyba nie muszę mówić, jak idealnie do osób słuchających porannego koncertu spasowało: "Pozdro dla was / Wszystkich zdrowo jeb****ych / Czasem trochę dziabniętych / No bo tak, no i co".

Reklama

Po Zenku można było szybko skoczyć zjeść śniadanie, żeby o 10 dotrzeć pod Małą Scenę w Parku Pod Dębami. Tam jako pierwszy zagrał zespół Muzyczka. Ta słodka nazwa oddaje to, co dzieje się u nich na scenie. Gdyby nie padający deszcz, to tylko położyć się na leżaku, zamknąć oczy i dać się kołysać. A było tak pięknie, że na koniec nawet słoneczko stwierdziło, że rozchmurzy buzie, bo nie do twarzy mu w tej chmurze, i przyszło posłuchać, co tak delikatnie buja publicznością.

Godzinę później nastąpiła radykalna zmiana i na scenę weszła grupa Siaki. Anarcho-speed-country. Sami tak powiedzieli, ja bym tego nie wymyśliła. Jeśli pole (czy też dwór, zależy z kim się rozmawia) namiotowe jeszcze spało, to w tym momencie przestało. Taki, na przykład, "Cyrk" długo zostanie w głowie. Z kolei przy "Sparingu partnerskim" wstyd było tupać nóżką, słuchając o czym jest tekst. Szanuję też za "40% tej historii mieści się w butelce" i wprawianie w konsternację, czyli to co punk rock miał robić najlepiej. Dostaniecie od nas lajki. Małą Scenę w niedzielę zamknął zespół Grupa Ż. I nie jest to lokowanie produktu, żadnego związku z piwem. Po prostu "ż" jak Żyrardów. Teraz nawet te niedobitki, które wsadziły stopery w uszy i przykryły się poduszką, musiały wyjść posłuchać.

Wiecie, że w rozpisce godzinowej było zaznaczone nawet przejście z Małej Sceny na Dużą? Mnie bawi. Na stadionie scenę otworzyły dziewczyny z Bazooms. Kojarzycie ruch Riot grrrl? Bikini Kill, na przykład? No to one, tylko w XXI wieku. Ogień. Potem zespół Hamulec. Śledzę chłopaków od jakiegoś czasu i na początku myślałam, że nie wyszedł im do końca thrash, tylko bardziej punk z metalowym zacięciem lub na odwrót. Było widać, że szukają. Potem zbliżyli się do metalu, ale... To na żywo brzmi tak mocno, że co za różnica, która to szufladka. W którymś momencie jeden z nich krzyknął: "Szyyyybciej ku**a!". I cóż, to jest dobre podsumowanie.

Wierni fani bieszczadzkiego grania na KSU doczekali się w okolicach 16. Siczka jakiś czas temu miał wypadek i na scenę wyszedł z ręką na temblaku, a skład musiał zostać poszerzony o gitarzystę. Te zmiany nie miały wpływu na granie - KSU zawsze trzyma ten sam poziom, dobry, choć przewidywalny.  Set zaczął się "Akordami" z najnowszej płyty, ale nie zabrakło evergreenów typu "Za mgłą" i "Rozbity dzban". Ten zespół jest pewnego rodzaju fenomenem, bo zawsze pod sceną zbiera potężny tłum, któremu nie przeszkadza ani deszcz, ani błoto, ani to, że słyszeli ten koncert już 32 razy. Wiem, że KSU grało u siebie, ale to niemożliwe, żeby mieć tak dużą rodzinę.

Wśród Pull The Wire został tylko jeden człowiek w kowbojskim kapeluszu, ale to może dlatego, że, według zapowiedzi, następuje teraz przebranżowienie z westernowców na piratów. Była "Noc w Czerwonym Mieście" albo "PGR", dla tych, którzy jak ja, wolą "starsze" PTW, był też "Zgniły polski rock'n'roll", cieszący tych, którzy uważają, że życie to western. Potem przyszedł czas na Cochise na czele z Pawłem Małaszyńskim, który ma dla mnie vibe innego polskiego wokalisty, który był ciebie tak blisko, jak nikt inny. Fajnie, że gracie i się spełniacie, nie do końca rozumiem, ale akceptuję.

Drugi koncert Zenka Kupatasy podziwiam głównie za to, że w setliście nie powtórzył się żaden kawałek z porannego występu, a już wtedy przecież wystrzelali się z takich hitów jak kabanosowe "Mamo, jest mi tu dobrze" albo "Klocki". Na samym początku Zenek zbiegł do publiczności, pokonując fosę, która po deszczu zmieniła się w prawdziwą fosę z wodą, i chyba trochę szokując ochroniarzy.

Bo oni mają pilnować, żeby nikt się nie wpakował na scenę, a tu wokalista biegnie i pakuje się w sam środek widowni. I to jeszcze w samych skarpetkach. Po dostaniu "jednego wielkiego przytulasa" wrócił na scenę, żeby pośpiewać, że jest freakiem i dziwakiem i yolo, yolo, yolo. To naprawdę nie mój klimat, nie słucham w domu, ale Kupatasa jest tak festiwalowy, że jedyne co można powiedzieć marudzącym, to: "Nie podoba się to papa nara".

Dwa ostatnie koncerty to koncerty legend. O Dezerterze trochę nie ma się co rozpisywać, bo "Plakat", "Spytaj milicjanta" czy "Tchórze" brzmiały tak samo, jak zawsze. Dobrze i tak samo. A po 22 - gwiazda wieczoru i przy okazji wielki powrót - Homo Twist & Maciek Maleńczuk. Pierwszy koncert zagrali w Krakowie, teraz w Ustrzykach i mam nadzieję, że to nie tylko taki powrót na chwilkę. Dobrze usłyszeć takiego "Arkadiusza" na żywo.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: ZEW się budzi 2023 | Cochise | Ksu | pull the wire | Dezerter | Homo Twist
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy