Reklama

Podbili listy przebojów, a część fanów się odwróciła. Zarzucali im, że się sprzedali

Może trudno w to uwierzyć, ale grupa Aerosmith doczekała się swojego pierwszego płytowego numeru jeden dopiero po ponad 20 latach na scenie. Zespół miał już wtedy na koncie przeboje, a znani muzycy, na przykład członkowie Guns N' Roses, publicznie przyznawali się do inspiracji Aerosmith. Brakowało tylko tej jednej cegiełki, która sprawiłaby, że zespół uwielbiany przez fanów rocka, pokochałby też przeciętny słuchacz. Tą cegiełką okazał się album "Get a Grip", który świętuje w tym roku 30-lecie wydania.

Może trudno w to uwierzyć, ale grupa Aerosmith doczekała się swojego pierwszego płytowego numeru jeden dopiero po ponad 20 latach na scenie. Zespół miał już wtedy na koncie przeboje, a znani muzycy, na przykład członkowie Guns N' Roses, publicznie przyznawali się do inspiracji Aerosmith. Brakowało tylko tej jednej cegiełki, która sprawiłaby, że zespół uwielbiany przez fanów rocka, pokochałby też przeciętny słuchacz. Tą cegiełką okazał się album "Get a Grip", który świętuje w tym roku 30-lecie wydania.
Aerosmith dzięki "Get a Grip" otrzymali wiele nagród i sięgnęli szczytu sławy / Ron Galella, Ltd./Ron Galella Collection via Getty Images /Getty Images

Końcówka lat 80. była dla Aerosmith świetnym czasem. Muzycy wydali album "Permanent Vacation", a później krążek "Pump". Obie płyty odniosły spory sukces, nic więc dziwnego, że grupa miała apetyt na więcej. Zespół zagrał trasę promującą ostatnie wydawnictwo, zrobił sobie krótką przerwę i w 1992 roku zabrał się za pracę nad "Get a Grip". 

Okazało się jednak, że był to powrót już do nowej rzeczywistości. Na początku lat 90. na muzycznym rynku łokciami rozpychał się grunge i dla wielu osób rock poszedł trochę w odstawkę. I muzycy Aerosmith, i ich doradcy doskonale o tym wiedzieli. Wiedzieli również, że to raczej nie jest zespół, który będzie gonić za trendami i da radę zachować przy tym wiarygodność. Pojawiły się więc pomysły, żeby na przykład nagrać coś w stylu "Pump 2", ale artyści natychmiast zaprotestowali. 

Reklama

"Powtarzanie przeszłości byłoby pocałunkiem śmierci" - stwierdził wokalista Steven Tyler. Członkowie grupy zdecydowali więc, że na kolejnym albumie zrobią to, co robili do tej pory: będą po prostu Aerosmith, tyle że w jeszcze lepszej wersji.

Wydać taki album? Nie ma mowy!

Postanowienia są ważną rzeczą, ale życie bywa przewrotnie i często im bardziej się czegoś chce, tym trudniej to osiągnąć. Muzycy mieli plan na najlepsze piosenki w karierze, liczyli na przeboje i planowali premierę na jesień 1992 roku, ale... nic z tego nie wyszło. Zespół dostarczył efekt swoich kilkumiesięcznych prac do wytwórni. Szefowie firmy posłuchali i stwierdzili, że nie ma mowy o wydaniu takiego albumu. Przedstawicielom firmy nie spodobało się to, że materiał był za mało różnorodny, a przede wszystkim brakowało tam hitów. 

Wśród 12 piosenek wytwórnia nie znalazła wystarczającej liczby utworów "z radiowym potencjałem". Zespół nie tak wyobrażał sobie tę jeszcze lepszą wersję Aerosmith, ale muzycy musieli przełknąć gorzką pigułkę i wrócić do studia. Nie sami zresztą, bo firma zapewniła grupie świetnych współpracowników - wziętych autorów piosenek. Przy "Get a Grip" pomagali między innymi Desmond Child, który już wtedy miał na koncie pewnie więcej przebojów niż Aerosmith szalonych imprez; Mark Hudson, Taylor Rhodes i Jim Vallance - wieloletni współpracownik Bryana Adamsa. Produkcją albumu zajął się Bruce Fairbairn, którego grupa znała już z dwóch poprzednich płyt. Mały bonus: na płycie pojawiły się też dwie wielkie gwiazdy: Lenny Kravitz, który gościnnie wystąpił w utworze "Line Up" i Don Henley, który w "Amazing" zaśpiewał... chórki.

Tworzenie nowych piosenek, które miały stać się hitami, opóźniło premierę o ponad pół roku. Album powstawał ostatecznie w dwóch studiach - w Los Angeles i Vancouver. Nikt jednak nie miał problemu z tą niespodziewaną zmianą planów, bo okazało się, że strategia firmy rzeczywiście przyniosła efekty. Niektóre "stare" piosenki trafiły później na strony B singli albo po prostu do szuflady, a Aerosmith zakończyli sesję z nową, ulepszoną wersją "Get a Grip", w sumie 14 utworami. 

Steven Tyler przyznał w jednym z wywiadów, że zawsze podczas pracy nad piosenkami wyobraża sobie, jak śpiewa je na koncercie i jak te utwory zabrzmią na żywo. Wtedy wie, czy rzeczywiście warto coś nagrać, czy lepiej odpuścić. Może sam proces tworzenia nie był najłatwiejszy, ale z tej płyty wokalista nie mógł być niezadowolony. Na "Get a Grip" zespół miał okazję pokazać fanom nie tylko przystępne przeboje, ale też swoją ostrzejszą, bardziej surową stronę, jak choćby w pierwszej piosence, która powstała na album, czyli "Fever".

"Toksyczni bliźniacy" w akcji

Skoro jednak wspominamy o hitach, to na tej płycie na pewno ich nie brakowało. Już pierwsze single tak zaostrzyły apetyty, że album od razu wylądował na szczycie list sprzedaży w USA. Co stoi za tym sukcesem? W pewnym stopniu szczerość. Wokalista powiedział, że mówienie otwarcie i bez ograniczania się o różnych, nawet trudnych rzeczach może się skończyć na dwa sposoby - albo porażką, albo sukcesem. Muzycy zaryzykowali i okazało się, że to ryzyko bardzo im się opłaciło. 

Nie co dzień przecież piosenki o nadużywaniu nielegalnych substancji stają się światowymi przebojami, a tak właśnie było z niektórymi utworami z "Get a Grip". Joe Perry i Steven Tyler, czyli główni twórcy piosenek w zespole, nie musieli daleko szukać inspiracji. Ci dwaj muzycy byli nazywani w branży "Toksycznymi bliźniakami". Gitarzysta i wokalista świetnie uzupełniali się podczas pisania, ale słynęli też, zresztą już od lat 70., jako wielcy fani używek. Artyści licytowali się nawet po latach, ile milionów dolarów na nie wydali i dziwili się, że nałogi nie wpędziły ich do grobu. Pewnie wielu muzyków podziękowałoby za taką inspirację, ale Joe i Steven przynajmniej zrobili z niej użytek i opisali swoje rockandrollowe doświadczenia choćby w tytułowym utworze z "Get a Grip" albo w "Amazing".

Młoda gwiazda zamiast 40-letnich rockmanów

Aerosmith trafili z tą płytą na świetny czas, bo triumfy święciły wtedy akurat muzyczne telewizje. Nie było wielką tajemnicą, że telewizja stanowiła ogromną machinę promocyjną i kto miał teledyski na wysokiej rotacji, ten miał sukces. Muzycy i ich doradcy stwierdzili, że młodej publiczności ciężko będzie sprzedać klipy tylko z 40-letnimi rockmanami na ekranie, więc zrobili coś, co okazało się jedną z najlepszych decyzji w karierze zespołu. 

Grupa zatrudniła 17-letnią wtedy Alicię Silverstone, wschodzącą gwiazdę ekranu. Młoda aktorka pojawiła się w teledyskach - albo raczej krótkich filmowych, wysokobudżetowych opowieściach - do singli "Crazy", "Amazing" i "Cryin'". W tym ostatnim zresztą wystąpiła razem z córką Stevena, Liv Tyler. Na tym pomyśle zyskali wszyscy. Alicia i Liv błyskawicznie zdobyły popularność i oczywiście dostały wiele propozycji ról filmowych, a zespół, zgodnie z planem, królował na antenie MTV i zgarniał nagrody za teledyski.

Grupa wydała w sumie siedem singli z "Get a Grip", co jest imponującą liczbą. Przy okazji muzycy zapisali się w historii i jako pierwszy masowy artysta udostępnili piosenkę w formie cyfrowej. Utwór "Head First" był jednym z odrzutów z albumu, ale dla fanów i tak stanowił łakomy kąsek. Nieważne, że ściągnięcie pliku z sieci - jesteśmy w pierwszej połowie lat 90. - zajmowało nawet kilkadziesiąt minut i skutecznie blokowało łącze. Aerosmith wykorzystali okazję i pokazali światu, że są, podobnie jak David Bowie, na bieżąco z nowymi technologiami.

Czy płyta "Get a Grip" umocniła pozycję grupy na rockowym rynku? Nie, ale tylko dlatego, że zrobiła coś znacznie większego: zamieniła znanych rockmanów w prawdziwe gwiazdy. Oczywiście nie wszystkim się to podobało i niektórzy wierni fani, kiedy zespół świętował przebój za przebojem, nie byli zachwyceni. Muzycy słyszeli wiele zarzutów o to, że grupa zwyczajnie się przy okazji "Get a Grip" sprzedała. 

Aerosmith jednak niezbyt się tym przejęli. Artyści byli przekonani, że wydali album, pod którym mogli się w pełni podpisać, a coraz większe zapotrzebowanie na koncerty oraz sukcesy na listach przebojów tylko utwierdzały ich w przekonaniu, że po prostu nie da się zadowolić wszystkich i trzeba robić swoje. W końcu nie bez powodu piosenki z "Get a Grip" można było usłyszeć nawet w sieciowych kawiarniach, a album stał się najchętniej kupowaną płytą w dorobku Aerosmith na świecie. Nawet największy krytyk nie nazwie tego porażką.

Czytaj też:

Marzył o piosence do Bonda. Nieoczekiwanie stworzył piłkarski hymn

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Aerosmith | Lenny Kravitz | Steven Tyler | Joe Perry
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama