Reklama

Amy Lee z Evanescence. Przez przypadkową rozmowę nagrała przebój i... znalazła męża

Ten jeden niepozorny utwór zrobił z muzyków gwiazdy. Kiedy grupa Evenescence wydawała singel "Bring Me to Life", nie miała nawet pojęcia, jak bardzo piosenka zmieni ich losy. Nie chodzi tylko o karierę i popularność, bo utwór wręcz wywrócił życie prywatne części grupy do góry nogami. Zaczęło się od nieszczęśliwego związku, za to później nastąpił zaskakujący happy end.

Ten jeden niepozorny utwór zrobił z muzyków gwiazdy. Kiedy grupa Evenescence wydawała singel "Bring Me to Life", nie miała nawet pojęcia, jak bardzo piosenka zmieni ich losy. Nie chodzi tylko o karierę i popularność, bo utwór wręcz wywrócił życie prywatne części grupy do góry nogami. Zaczęło się od nieszczęśliwego związku, za to później nastąpił zaskakujący happy end.
Początki kariery Amy Lee nie należały do łatwych /Gie Knaeps /Getty Images

Wokalistka Amy Lee bardzo szybko zdecydowała, że chce zająć się w życiu muzyką. Artystka w dzieciństwie uczyła się gry na pianinie. Co prawda klasyka, którą wtedy odtwarzała, trochę różniła się od tego, co wykonuje dzisiaj jej zespół, ale instrument się przez te wszystkie lata nie zmienił. Amy na początku nie pisała oczywiście tekstów, dziewczynka uwielbiała za to tworzyć wiersze, co trochę niepokoiło jej rodziców. Nic dziwnego, w końcu pisanie o samotności, stracie i wieczności to dość osobliwe zajęcie jak na 10-latkę, ale ostatecznie rodzina postanowiła nie interweniować. 

Reklama

Dwoje odludków zakłada zespół. Tak powstało Evanescence

13-letnia Lee, nadal uwielbiająca klasykę i smutne wiersze, została wysłana na obóz chrześcijańskiej młodzieży. Ewidentnie takie wakacje nie były jej marzeniem, bo wokalistka nie była zbyt zachwycona atrakcjami obozu. To jednak nie był ostatni w jej życiu przypadek, kiedy z czegoś niekoniecznie miłego wyniknęły dla niej dobre rzeczy. Amy najbardziej nie lubiła aktywności sportowych. Kiedy więc pozostałe dzieci udzielały się na boisku, ona grała na pianinie. Bardzo szybko dołączył do niej niejaki Ben Moody, który od meczu i biegania wolał grę na gitarze.

Duet odludków zdecydował: zakładamy zespół. Kilka tygodni później Amy dostarczyła Benowi kasetę z piosenką, którą zaśpiewała i zagrała na gitarze, Moody sam podrzucił kilka pomysłów i ta dwójka zaczęła pracować nad własną muzyką. Artyści występowali gdzie się dało, najczęściej w kawiarniach i księgarniach, ale gdyby dzisiaj fani Evanescence usłyszeli tamte piosenki, pewnie nieźle by się zdziwili. Amy i Ben marzyli o rozbudowanych kompozycjach, smyczkach, chórach, elementach metalu i dramaturgii, ale prawda jest taka, że byli tylko dwójką dzieciaków, więc z początku musieli się pogodzić z trochę "biedniejszym" brzmieniem.  

Studio, siłownia i nauczyciel aktorstwa

Duet wydał pierwsze EP-ki, które sprzedawał na koncertach. Nakład był niewielki, około stu sztuk, ale te wydawnictwa nie tylko pozwoliły zespołowi zdobyć popularność i grać nieco większe koncerty, ale też dotarły do lokalnych stacji radiowych. Grupa zaczęła też zatrudniać dodatkowych muzyków na występy, chociaż Evanescence oficjalnie cały czas było duetem. W końcu artyści zdecydowali, że mają na tyle dużo nowego materiału, że wypadałoby go porządnie nagrać. Muzycy pojechali do Memphis, a producent, który pracował w studiu, pokazał nagrania swojej znajomej - łowczyni talentów z wytwórni. 

Evanescence pewnie do dzisiaj są mu wdzięczni, bo Diana Meltzer szybko podpisała z nimi kontrakt. Zespół miał jednak tak oryginalne brzmienie, że firma nie bardzo wiedziała na początku, co z nim zrobić. Przede wszystkim jednak wytwórnia postanowiła dać artystom czas, bo skoro stworzyli tak dobre wersje demo, kiedy byli zajęci szkołą i innymi rzeczami, to co byliby w stanie osiągnąć bez tego, co mogłoby ich rozpraszać? Amy i Ben dostali więc bilety do Los Angeles, dostęp do studia, karnety na siłownię, żeby się odstresować, a wokalistka dodatkowo lekcje z nauczycielem aktorstwa, który miał jej pomóc zwalczyć strach przed publicznymi występami. Wkrótce te zajęcia miały się okazać bardzo przydatne - a to wszystko dzięki jednej piosence.  

Historia "Bring Me to Life". "To jak, jesteś szczęśliwa?"

"Bring Me to Life" powstało, kiedy Amy miała 19 lat. Artystka była wtedy w przemocowej relacji, ale sama nie do końca zdawała sobie z tego sprawę. Oczy otworzyła jej dopiero przypadkowa rozmowa. Wokalistka spotkała się z przyjaciółmi w restauracji. Ekipa parkowała akurat samochód, a razem z Lee do lokalu wszedł Josh Hartzler, znajomy znajomego, człowiek, którego wokalistka widziała zaledwie trzeci albo czwarty raz w życiu. Zamienili kilka słów, zajęli stolik, aż nagle Josh spojrzał Amy prosto w oczy i zapytał: "To jak, jesteś szczęśliwa?". Artystka wspominała później w "The Boston Phoenix": "Nie znałam go, a miałam wrażenie, że jest jakimś jasnowidzem".

Okazało się, że Hartzler trafił w czuły punkt. Wokalistka wprost przyznała: "To zbiło mnie z tropu, poczułam, jakby ktoś przeszył mi serce. Wydawało mi się, że świetnie udawałam, aż nagle ktoś mnie przejrzał". Amy była w szoku, ale równocześnie ucieszyła się, że ktoś dostrzegł, co naprawdę czuje. Teraz już wiecie, skąd początek tekstu: "Jak to możliwe, że spoglądasz przez moje oczy jak przez otwarte drzwi?". Ta rozmowa mnie tylko dała artystce pomysł na piosenkę, ale też odwagę przy okazji pisania innych utworów. Lee wspominała, że nabrała więcej pewności, żeby szczerze opowiadać w tekstach o uczuciach, co później wyszło na dobre zespołowi.  

"Laska i pianino? Żartujesz sobie?"

To między innymi właśnie nad "Bring Me to Life" zespół pracował w Los Angeles, ale pobyt w tym miejscu okazał się dla muzyków zaskoczeniem. Lee i Moody byli przekonani, że spędzą tam maksymalnie pół roku. Ostatecznie okazało się, że artyści przeprowadzili się do Los Angeles na dwa lata. Oni pracowali, a wytwórnia zastanawiała się, jak "sprzedać" na rynku zespół z cięższym brzmieniem i wokalistką. To wcale nie było wtedy popularne połączenie, o czym świadczy rozmowa dyrektora firmy z szefami stacji radiowych. Kiedy jeden z nich usłyszał "Bring Me to Life", rzucił: "Laska i pianino? Żartujesz sobie? W rockowej stacji?". Między innymi po takich reakcjach wytwórnia postawiła zespołowi warunek, że wyda płytę, ale grupa musi zaangażować mężczyznę jako drugi wokal. Evanescence oczywiście odmówili i postanowili wrócić do domu, ale ostatecznie firma złagodziła swoje stanowisko i miała tylko jedno życzenie: żeby męski głos pojawił się przynajmniej w singlu.

Amy nie była zachwycona tym pomysłem. Wokalistka uważała nawet, że w pewien sposób zdradza swoją twórczość, ale wiedziała, że jeśli tego nie zrobi, nie ma szans na płytę, ani nawet wydanie piosenki. Artystka wynegocjowała więc, że sama napisze rapową wstawkę do utworu. Na celowniku było kilku znanych wokalistów, którzy chcieli ją zaśpiewać, ale albo ich firmy nie zgadzały się na występ na cudzej płycie, albo muzycy nie mieli czasu, żeby dotrzeć do studia. W końcu Evanescence zadzwonili do Paula McCoya z grupy 12 Stones, z którym się zresztą przyjaźnili. Wokalista przyleciał na nagranie, zaśpiewał swoją partię, wsiadł z powrotem w samolot i wrócił na trasę, żeby tego samego dnia zagrać koncert. Nareszcie można było dokończyć "Bring Me to Life", którego tworzenie okazało się męką. Wszyscy wiedzieli, że to będzie pierwszy singel, więc próbowali wykrzesać z piosenki jak najwięcej. W pewnym momencie grupa miała nawet 10 różnych wersji utworu. W końcu udało się wybrać jedną, a Amy zanotowała jeszcze jedno zwycięstwo: nakłoniła producenta, żeby zamiast części komputerowych podkładów użyć tych prawdziwych. Tym sposobem w piosence słychać 22-osobową sekcję smyczkową.  

Tak się szczęśliwie złożyło, że producenci filmu "Daredevil" akurat potrzebowali odpowiedniego utworu do sceny z kobiecą bohaterką, a "Bring Me to Life" bardzo im się spodobało. Nie tylko im. Widzowie i fani kina, którzy przesłuchali ścieżkę dźwiękową, zaczęli pisać i dzwonić do stacji radiowych z żądaniem emisji utworu. Szefowie rozgłośni nie mieli już wyboru, w końcu "klient nasz pan". Nawet ci, którzy na początku wyśmiewali pomysł na zespół z kobiecym wokalem, musieli ostatecznie przyznać się do błędu, bo jednak ludzie pokochali zestawienie "laska i pianino". Piosenka stała się przebojem, w co najmniej 15 krajach trafiła do pierwszej dziesiątki najchętniej kupowanych singli, a w samych Stanach sprzedało się ponad milion egzemplarzy utworu. Grupa błyskawicznie zdobyła popularność i w ciągu kilku miesięcy z formacji, która koncertowała w małych klubach, zmieniła się w zespół występujący w dużych salach.  

Evanescence nie spodziewali się aż takiego sukcesu utworu, ale dzisiaj Amy przyznaje, że jest dumna z piosenki, która nie tylko zapewniła jej długą karierę, ale też przetarła szlaki wielu artystkom na rockowo-gotyckiej scenie. No i mały bonus: Josh Hartzler, czyli "znajomy znajomego" z restauracji, kilka lat po pamiętnej rozmowie został mężem Amy Lee. Dzisiaj pracuje jako terapeuta, a patrząc na efekty tamtej rozmowy, może być naprawdę niezły w swoim fachu. 

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Evanescence
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy