Reklama

Ukradł serca, pozostawił niedosyt

Zupełnie jak ten głuptas Hector, z zagranej na bis piosenki "First of The Gang to Die", Morrissey skradł nasze serca. W zamian pozostawił lekki niedosyt - pierwszy raz w Polsce i ledwie 80 minut?!

Tylko jedno może go usprawiedliwić. W duszny letni wieczór w Stodole, a już szczególnie na dogrzewanej światłami scenie, panują prawdziwe tropiki. Widać było, że niemłody już przecież artysta spływa potem, że męczy się w tej saunie. Na szczęście reakcja publiczności była równie gorąca, a to musiało mu zrekompensować trudne warunki pracy: "Warszawo, naprawdę coś w sobie masz" zaintonował, wychodząc na bis. Jeśli to tylko kokieteria, musi być aktorem nie gorszym, niż wokalistą.

Zaczął od klasyki - "This Charming Man" z repertuaru The Smiths. Zespół cały w bieli, tylko Moz w purpurowej koszuli, rozpiętej na klacie. Od razu widać, kto tu rządzi. Kolejne utwory - "I Just Want to See the Boy Happy", "Black Cloud", "How Soon is Now?", "Irish Blood, English Heart", "Ask", "I'm Throwing My Arms Around Paris", "That's How People Grow Up"... - to przegląd zarówno jego twórczości solowej, jak i przypomnienie czasów świetności The Smiths. Stare z nowym. Rzeczy dynamiczne przeplatane z lirycznymi - a wszystko zaskakująco spójnie brzmiące.

Reklama

Nawet w trudnej do nagłośnienia Stodole, jedyny w swoim rodzaju głos Moza musiał robić wrażenie. Szkoda trochę, że nie chcąc zginąć pod zgiełkiem sekcji rytmicznej i gitar, wokalista rezygnował ze smaczków, którymi popisuje się w studiu, na rzecz mocnego, forsownego śpiewu, czasem graniczącego z krzykiem, ale taka przecież uroda rockowych koncertów.

Było też trochę teatru. Od przejmującego wykonania "The World is Full of Crashing Bores" (w przewrotny sposób zadedykowanego zmarłemu właśnie gwiazdorowi pop - "We wstępie do tego utworu nie powiem nic o Michaelu Jacksonie"), przez rewelacyjną, stylizowaną na burzę wersję "Life is a Pigsty" (gitary imitujące daleki pomruk grzmotu, kotły i olbrzymi gong jako bliskie uderzenia błyskawic, do tego doskonale dobrane światła, włącznie ze słońcem, które po zakończeniu utworu wyszło zza chmur), aż po fragment "Let Me Kiss You", w którym przy słowach "ale wtedy otwierasz oczy i widzisz kogoś, kogo fizycznie się brzydzisz" zdarł z siebie koszulę.

Reakcja fanów (od śmiechu, przez aplauz wywołany widokiem nagiego torsu idola, aż po protesty - "Nie, nie brzydzimy się!") musiała być prawidłowa, bo biała, przepocona koszula Morrisseya pofrunęła w ich stronę. Niezła pamiątka. Choć wątpię, czy komuś dostała się w jednym kawałku... Swoją drogą, ciekaw jestem, czy w klubach z nieco lepszą wentylacją Moz równie często zmienia garderobę - zaczął od purpury, później koszula była biała, zielona (lub turkusowa - w zależności od świateł), a w finale czarna. Zgaduję, że na znak żałoby, że już musi się z nami rozstać.

Z pasją odśpiewane "I'm OK by Myself" i... zespół znika za kulisami, po zaledwie 70 minutach koncertu. W porządku, wiadomo, co jest grane - cała Stodoła skanduje więc pseudonim wokalisty, klaszcze i tupie. Nie musimy długo czekać. Morrissey i towarzyszący mu muzycy wbiegają na scenę, by zachwycić wszystkich brawurowym wykonaniem "First of The Gang to Die", po czym znowu znikają, tym razem na dobre. Nie pomaga skandowanie, nie da się wymusić kolejnego bisu. Zapalają się światła, a z głośników płynie głos Franka Sinatry, śpiewającego, że takie już jest to życie...

Jarek Szubrycht, Warszawa

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: gangi | pierwszy raz | Morrissey
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy