Reklama

"Worek z napisem Mysłowice"

Mysłowice już od dawna uznawane są za stolicę polskiej alternatywnej sceny gitarowej. Wszak stamtąd wywodzi się grupa Myslovitz, czołowy przedstawiciel tego nurtu, i formacja Negatyw, by wymienić tylko tych najbardziej rozpoznawalnych wykonawców. Mniej znanym, ale bez wątpienia równie lub nawet bardziej interesującym zespołem, jest Gutierez. Sekstet, zainspirowany wyraźnie brzmieniem alt country, wydał w listopadzie 2006 roku pierwszą w karierze płytę "Rodeo Love", którą śmiało można nazwać jednym z ciekawszych debiutów fonograficznych w Polsce! Z okazji premiery albumu, Artur Wróblewski rozmawiał z Bartkiem Woźniczko, wokalistą Gutierez, który opowiedział o "klątwie" Mysłowic, specyfice śląskiej sceny muzycznej i trudnych początkach debiutujących grup.

"Grają jak Myslovice [w domyśle Myslovitz] ? przyp. red. i myślą, że pojadą tym pociągiem do show biznesu, jak jeden już pojechał na beczce [w domyśle Negatyw ? przyp. red.]" - to opinia z waszego internetowego forum. Jak odpowiesz na zarzut, że "przewozicie" się na nazwie miasta i tak zwanej scenie mysłowickiej?

Szkoda, że akurat wybrałeś ten wpis, bo są tam też inne, pozytywne.

Nikt nie powiedział, że będzie łatwo i przyjemnie (śmiech).

(śmiech) To jest tak, że z kimkolwiek bym się nie spotykał i nie rozmawiał, zawsze pada ten temat. Temat Mysłowic. A ja jestem wobec tego bezsilny. Jesteśmy ludźmi, którzy mieszkają w tym mieście i nie jesteśmy tego w stanie wymazać. W Mysłowicach tak było zawsze - w 1994 roku, kiedy jeszcze byłem młodym człowiekiem, organizowano tutaj festiwal, na którym grało z 20 zespołów i każdy prezentował podobną muzykę. Określiłbym to jako rodzaj muzyki psychodelicznej. I tak zostało, ci ludzie zostali...

Reklama

Paru zespołom się udało. Mówię tu o Myslovitz, Negatyw. Myśmy też poszli ich drogą, ale gramy swoją muzykę. Nie twierdzę, że się nie znamy z tymi ludźmi, bo Mysłowice to jest przecież małe miasto. Oni nam trochę pomagają w sensie bardziej technicznym, czyli pożyczają jakiś fajny wzmacniacz albo jakąś fajną gitarę. Tak to działa. Nic w sensie, że ktoś nas popycha, daje nam jakieś namiary, znajomości. Tego absolutnie nie ma. Gramy swoją muzykę.

A co do ludzi wpisujących się na forum, to często są to osoby nie znające naszego zespołu i dlatego wrzucają nas do jednego worka z napisem "Mysłowice". Nie mam na to wpływu.

To popatrzmy na tę kwestię z innej strony. Jako reprezentant tej sceny powiedz mi, dlaczego akurat Mysłowice, czy szerzej patrząc - Śląsk, stał się zagłębiem formacji inspirujących się niezależną sceną gitarową w Wielkiej Brytanii czy Stanach Zjednoczonych?

Wydaje mi się, że wiąże się to w ogóle z graniem muzyki niezależnej. Chodzi o to, że to jest takie miasto, w którym właściwie nie ma nic do roboty. Jest biednie, jest ciężko...

Ale zawsze moglibyście o tym rapować (śmiech).

(śmiech) Ale to jest tak, że my jesteśmy wychowani na innej muzyce. Zaczęliśmy grać na instrumentach kilkanaście lat temu. Wtedy nie było mody na rymowanie, skrecze i tak dalej. Myśmy grali na gitarach i interesowało nas robienie psychodelicznego hałasu. Poza tym na próbie nie zastanawiamy się, czy to, co gramy w danym momencie, jest bardziej brytyjskie czy amerykańskie, a może polskie. Gramy to, co nam się podoba i to, co chcemy grać.

A wracając do pytania o scenę, na pewno duży wpływ na to, co gramy, ma miejsce, w którym mieszkamy. Miejsce jest trochę "syfiate". I jeżeli widzisz, jak innym się udało, że można coś zrobić, to mówisz sobie: "Spoko, my też chcemy się pokazać, mamy fajne piosenki, fajne teksty". Powoli to się udaje różnym wykonawcom. Nie wiem, dlaczego tak jest...

Nie da się nie dostrzec country'owego, lekko "kowbojskiego" klimatu płyty. Czy tęsknicie za prerią, czy też jest to inspiracja popularnym ostatnio nurtem alt country?

Kiedy Gutierez powstawał, grały w nim dwie osoby: gitarzysta Grzegorz Chrząścik i ja. I wpadła nam w ręce płyta Becka "Sea Changes". Album zrobił na nas ogromne wrażenie. To było prawie country, taka stricte amerykańska muzyka, ale z dziwnymi, kosmicznym dźwiękami i lotami. Chodzi głównie o producenta, bo był nim Nigel Godrich - gościu, który nagrywał Radiohead.

Na początku koncepcja Gutiereza była taka, że pójdziemy tym tropem i będziemy grac na "pudle" i używać komputerów. Była nas wtedy dwójka, a muzyka wyglądała właśnie tak: gitara akustyczna i dziwne loopy. A teraz jest sześć osób w zespole, każdy ma jakiś wkład, instrumentarium jest szersze, ale gdzieś zostało to, od czego zaczynaliśmy.

Zostały fascynacje taką muzyką. Dlatego słychać takie rzeczy na "Rodeo Love" i ta płyta tak właśnie brzmi.

Skoro jesteśmy przy brzmieniu płyty... Zanim włożyłem wasz album do odtwarzacza, to wydawało mi się, że muzyka będzie bardziej surowa, bardziej alternatywna. Ale na "Rodeo Love" słychać - nie boję się użyć tutaj tego słowa - sporo poprockowych klimatów. Tak to miało wyglądać?

Nie chcę tutaj wnikać w tajniki nagrywania tej płyty, ale jesteśmy zespołem debiutującym na rynku i nie można nas nazwać fachowcami w dziedzinie produkcji. Super nam się pracowało z Jaśkiem Kidawą, który wyprodukował ten album. Niestety, mieliśmy stosunkowo mały budżet, żeby spędzić więcej czasu w studiu i dopracować brzmienie. Poza tym nie jesteśmy studyjnymi fachowcami i nie mogliśmy mówić: "Daj ten efekt" czy "Pokręć tak gałką".

To było nagrywanie na zasadzie wysyłania sobie maili z wytycznymi. I wyszło tak jak wyszło. Może nie jesteśmy do końca z tego zadowolenia, ale zdajemy sobie też sprawę z tego, że w Polsce jest mało osób, które potrafią nagrać fajną, alternatywną muzykę. Na koncertach nasza muzyka nie brzmi tak syntetycznie. Jest bardziej żywiołowa, energetyczna, lepiej brzmi. Mimo wszystko jesteśmy bardzo zadowoleni z tej płyty.

Na pewno, bo nagranie płyty dla zespołu prawie anonimowego to zawsze jest coś.

Oczywiście.

Rozumiem, że następny album pokaże wasze bardziej prawdziwe oblicze.

Nie mówię, że ten album to jakieś totalne nieporozumienie. Jesteśmy z niego bardzo zadowoleni. Poza tym są jeszcze rzeczy pozaprodukcyjne. Mimo wszystko - tak jak mówiłem - jesteśmy chłopakami, którzy grają na gitarach i wpadli w sidła show biznesu.

Na pewno, gdy będziemy nagrywać drugi album - o ile taka opcja pojawi się - będziemy mieli więcej do powiedzenia w sprawach brzmieniowych. Ogramy się na koncertach, będziemy bardziej doświadczeni...

W kilku piosenkach znalazłem odniesienia do narkotyków. Czy stanowią one jakiś element twórczego procesu Gutierez?

Twórczego nie. Raczej rozrywkowego. To nie jest tak, że muzyka powstawała pod wpływem i bez tego byśmy nic nie nagrali... Zwyczajne ilości, żaden tam "hard" (śmiech).

Muzyka nie jest waszym źródłem utrzymania. Czym się zatem zajmujecie na co dzień?

Część chłopaków studiuje, część gdzieś tam pracuje... Ja jestem facetem, który już kilkanaście razy w życiu zmieniał pracę, co wiąże się z muzyką. Staram się wybierać takie zawody, które pozwalają mi chodzić na próby i spędzać popołudnia z zespołem. Nie każdy na to się godzi, żeby na przykład na każdy weekend wyjeżdżać na koncerty i dwa razy w tygodniu być od 15-16 na próbie.

To właśnie powoduje częste zmiany miejsca pracy. Może to nie jest stawianie wszystkiego na jedną kartę, ale trochę zaniedbuję życie zawodowe i stan posiadania, kosztem grania w zespole i wydania płyty.

A jak wygląda u was sprawa koncertów? Często gracie?

Jak i gdzie tylko się tylko da. Nie stawiamy jakiś barier finansowych, staramy się pokazać wszędzie. Przeciskamy się gdzieś w mediach, chcemy się pokazać, by ludzie wiedzieli o istnieniu zespołu, bo dla nas to jest bardzo ważne.

Temu też służy nagrywanie teledysków...

Tak. Mamy na koncie dwa klipy, pierwszy z nich zrobiony przez Pawła Bogocza. Mamy z nim kontakt, bo on mieszka niedaleko Mysłowic. Kiedyś spotkałem go i powiedziałem, że chciałbym, aby zrobił nam jakiś klip. Okazało się, że on także chętnie nam coś nakręci. Cieszę się, że akurat na niego trafiliśmy, bo jest fajnym facetem.

Kiedy rozmawialiśmy o klipie, Paweł stwierdził, że z powodu miejsca zamieszkania będziemy traktowani jako "zespół z Mysłowic". Tak zresztą jest. Dlatego postanowiliśmy zrobić coś na przekór i nagrać klip... w Mysłowicach. Albo nawet jeszcze bardziej "chamsko" (śmiech) - na peronie stacji kolejowej. Stąd w klipie przewinął się - dosyć niewyraźnie - napis "Mysłowice".

A sam klip jest taki zwyczajny, rockowy, koncertowy. Gramy i jeżdżą pociągi. Paweł nam mówił, że chciał nas pokazać w żywiole, jak wyglądamy na koncertach. Oczywiście, budżet też był ograniczony, ale powstał fajny, niezależny obrazek.

Dzięki za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Myslovitz | muzyka | śmiech | Mysłowice
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama