Patrick the Pan: Cieszę się z tego, co jest tu i teraz [WYWIAD]

Patrick The Pan wydał album "Miło wszystko" /Izabela Olczyk /materiały prasowe

"Miło wszystko" to czwarty studyjny album Patricka the Pana. To również album odsłaniający całkowicie nowe oblicze artysty. "Czwarta płyta jest po prostu czwartą płytą, którą nagrałem, bo czułem taką potrzebę; bo jestem już dorosłym facetem o ugruntowanych poglądach i wizją tego, kim chcę być. Nie czuję już, że muszę komuś coś udowodnić" - mówił w wywiadzie dla Interii.

Kasia Gawęska, Interia: Masz na koncie cztery płyty. Jesteś w stanie je do siebie porównać, stworzyć ranking swoich albumów?

Patrick the Pan: - Zaczynamy z wysokiego C, bo trudno będzie to zrobić, ale spróbuję. Mam poczucie, że za każdym razem jestem lepszy w tworzeniu, więc według tego kryterium moja pierwsza płyta jest najgorsza, a czwarta - najlepsza. Ciągle się rozwijam, więc każde moje starsze dzieło oceniam coraz bardziej krytycznie, bo pewnie dzisiaj zrobiłbym wszystko lepiej. Ale poza taką oczywistością, ostatnio miałem taką refleksję, że każda z moich płyt miała jakieś zadanie, co uświadomiłem sobie dopiero po jakimś czasie.

Pierwsza płyta, oprócz tego, że była spełnieniem moich marzeń, miała przede wszystkim pokazać innym, że mam jakąś głębię jako człowiek. W czasach studenckich w moim krakowskim towarzystwie byłem imprezowiczem, duszą towarzystwa, śmieszkiem, na którego zawsze można było liczyć, jeśli szukało się towarzysza na imprezę. A ja chciałem pokazać, że jako człowiek mam potencjał, głębię, że nie jestem tylko tym oszołomem. Kiedy wydałem pierwszą płytę, był to ogromny szok dla wielu moich znajomych, bo miałem wtedy około 21 lat i nigdy nie zdradzałem takich zainteresowań, że ja coś tam sobie gram i pisze do szuflady.

Reklama

Druga płyta miała mi pomóc odkleić od siebie łatkę grzecznego chłopca z gitarą, który śpiewa smutne piosenki, bo taka metka (słusznie z resztą) została mi przyklejona po debiucie. Czułem jednak wtedy, że mam więcej do powiedzenia, że moje muzyczne horyzonty i paleta emocji są o wiele szersze. Przecież wtedy moim ukochanym zespołem był Radiohead. Nabrałem też większej pewności siebie po - nieśmiało stwierdzę - całkiem mocnym debiucie. Pojawiła się wytwórnia płytowa, mogłem sobie pozwolić na opłacenie studia nagraniowego, muzyków itp.

A trzecia płyta? Chyba jest wyrazem frustracji i może pewnego rodzaju zabłądzeniem. Miała też pokazać, że umiem pisać po polsku. I tak dochodzimy do płyty czwartej, która chyba wreszcie nie ma żadnego zadania. Czwarta płyta jest po prostu czwartą płytą, którą nagrałem, bo czułem taką potrzebę; bo jestem już dorosłym facetem o ugruntowanych poglądach i wizją tego, kim chcę być. Nie czuję już, że muszę komuś coś udowodnić. Nie wynika to z wygórowanego ego, a z dorosłości, zdobytego doświadczenia. Z wiekiem wiele rzeczy znika z głowy. I właśnie te wszystkie frustracje, wstyd, kompleksy... zniknęły, dlatego "Miło wszystko" powstało dla przyjemności, bez żadnego ciśnienia.

Wspomniałeś o frustracji w okolicach trzeciej płyty. Czytałam, że rozważałeś w ogóle porzucenie projektu Patrick The Pan. Dzisiaj wiesz, z czego ta frustracja wynikała?

- Pewnie głównie z tego, że ta płyta nie odniosła sukcesu, na miarę dwóch poprzednich płyt. Z perspektywy czasu bardzo dobrze to rozumiem, bo to trudny był album, taki dla koneserów głębokiej alternatywy. Był długi, ciężki, depresyjny, mroczny i jeszcze w tym wszystkim koncepcyjny. Odczuwam duży szacunek wobec każdej osoby, która przesłuchała tę płytę od początku do końca, więcej niż raz. 

Ale musiało minąć trochę czasu, żebym to zauważył. Samo tworzenie tego krążka bardzo mnie męczyło. Nie chcę nazywać tamtego okresu porażką, bo nie ma sensu nagrywać muzyki tylko dla sukcesów, tantiem, koncertów, sprzedanych płyt. Ale energia, czas, siła i emocje, które włożyłem w tamten album ostatecznie nie zrekompensowały się. Miałem za sobą jakieś sukcesy, moje piosenki grały radia, występowałem na festiwalach i oczekiwałem, że przy trzeciej płycie będzie tak samo. Ja już nie czekałem na niespodzianki - miałem oczekiwania.

Poza tym w czasie premiery tej trzeciej płyty wyjechałem w trasę z Dawidem Podsiadło. Niby bardzo świadom, z czego rezygnuję na rzecz czego, ale jednak. Rosły we mnie rezygnacja i rozczarowanie, bo przecież tyle zrobiłem, a tak niewiele dostałem w zamian. I niby wszystko wiesz, niby słyszysz, że życie artysty nie wygląda tak, jak sobie wyobrażamy, że nie można zawsze być na szczycie, albo nie da się nie zaliczyć doła, a z drugiej strony trzeba tego doświadczyć, żeby się dowiedzieć, z czym to się je. 

Na dodatek zaczęło mi się trochę sypać życie prywatne i to też w niczym nie pomagało. To był po prostu gorszy czas i zaczęły mnie nawiedzać myśli, że może powinienem zrobić sobie przerwę, znaleźć inną pracę, spróbować za jakiś czas, z inną muzyką, pod innym pseudonimem. Ale potem, jak zawsze, kryzys się skończył, zakochałem się, do mojego życia wróciła świeżość i odbiłem się od dna. Ten kryzys był ciężki, ale potrzebny. Musiałem zrobić krok wstecz, żeby później zrobić dwa do przodu.

Dla ciebie zaświeciło słońce, ale dla świata jako ogółu chyba wręcz przeciwnie. Zacząłeś prace nad "Miło wszystko" w okolicach wybuchu pandemii, prawda?

- Mogę powiedzieć, że zacząłem pracę dokładnie w pierwszym dniu lockdownu. Ale pandemia nie była dla mnie osobiście taka straszna - na zmianę dłubałem przy nowej płycie i siedziałem w domu z ukochaną. Temat wirusa zszedł dla mnie na dalszy plan. Nie twierdzę, że w ogóle nie istniał, bo też miał na mnie wpływ - owocem tego jest piosenka "Trochę mniej", która mówi o tym, co może zrobić z nami nadmiar złych informacji i jak sobie radzić w takich chwilach. Ale tak jak mówiłem, nie było mi tak strasznie.

Wiem, że pandemia nie wpłynęła na ciebie specjalnie mocno pod względem emocjonalnym, ale nie jesteś tylko artystą solowym - jesteś też producentem, muzykiem, a na dodatek na "Miło wszystko" znalazło się sporo gości. Zastanawiałam się więc, czy pandemia wpłynęła na twój proces tworzenia, ale bardziej pod względem technicznym?

- Najwięcej gości jest w utworze "Toronto". Dawid Podsiadło i Misia Furtak nagrali mi się zdalnie, ale myślę, że zrobili by to niezależnie czy wirus by był, czy nie. To było proste nagranie, niewymagające obecności w studiu ani specjalnie zaawansowanej technologii. Trzeci chórzysta - Kamil Kowalski bywał u mnie regularnie z uwagi na wspólne prace nad jego debiutem, więc dograł się przy okazji. Najtrudniej było z nagraniem mojej babci, bo mowa o 85-letniej kobiecie, więc pandemia utrudniła wywiezienie jej z domu, ale i to się udało. Rapera Meek, Oh Why'a nagraliśmy pół na pół: jeden dzień w studiu + wokalnie dograne zdalnie.

Muszę się tu chyba przyznać do tego, że pomimo wszelkiego rodzaju obostrzeń i zakazów, niejednokrotnie te zakazy złamałem, spotkałem się z kimś, podałem komuś rękę, ale niech pierwszy rzuci kamieniem, kto tak nie zrobił. Minęła pierwsza fala strachu i po kilku miesiącach nowej rzeczywistości uznałem - zapewne jak większość społeczeństwa - że ryzyko jest po prostu wpisane w życie i nie da się tak po prostu z nikim nie spotykać.

I kiedy w końcu wydałeś "Miło wszystko", zapadł mi w pamięci komentarz Dawida Podsiadło do tej płyty: "Będzie płakane". Z drugiej strony to dużo bardziej wesoły album niż twoje poprzednie dokonania. I rzeczywiście myślę, że ta płyta jest dosyć lekka w odbiorze, ale jak wsłucham się w teksty, to już tak wesoło nie jest.

- Nie wizualizuję sobie tego, jak ta płyta będzie odbierana. Trochę mnie to nie obchodzi. Wiedziałem, o czym chcę śpiewać i że będzie to rezonować z ludźmi, bo śpiewam o przygodach sercowych, które każdy może podciągnąć pod swoje życie. Wiedziałem też, że niektóre piosenki będą bardzo smutne, na przykład utwór o psie...

Nienawidzę cię za ten tekst [śmiech].

Dostawałem już przedpremierowo sygnały, że "Nie chcę psa" wyciska łzy. Nie szczególnie umiem zaplanować takie wrażenie, po prostu piszę, jak czuję. Wiem też, że zawsze reakcje słuchaczy mogą być bardzo różne. Moją wspomnianą już trzecią płytę uważam za ciężką, ale do dziś dostaje wiadomości, że te utwory ludziom pomagają: np. komuś pomogły w walce z depresji czy nawet otrząsnąć się po poronieniu. To zaskakujące, bo gdybyś przed premierą tamtego krążka powiedziała mi, że pomoże komuś po jakiejś tragedii, nie uwierzyłbym. Tam nie było nadziei, a na "Miło wszystko" jest.

"Miło wszystko" to płyta dosyć różnorodna gatunkowo. Jest na niej piosenka, która najlepiej oddaje całą zawartość albumu?

- Piosenka "Dzień dobry pani" była pierwszym utworem, który powstał na tę płytę i jest bardzo egzotyczna w kontekście mojej dotychczasowej twórczości. Pamiętam, że kiedy puściłem ją mojemu zespołowi, byli w lekkim szoku, a jeden z nich powiedział, że to nie jest kierunek, z którym się utożsamia. Ludzie przyzwyczajeni do poprzednich trzech płyt mogli doświadczyć lekkiego "szoku poznawczego". Mi z kolei chodziło właśnie o tę prostotę, świeżość, o większą porcję elektroniki i po prostu większy luz i dystans. "Dzień dobry pani" ma w sobie wszystko co wymieniłem, dlatego myślę, że to dobra wizytówka całej płyty.

Skoro mowa o elektronice i prostocie, to nie mogę nie zapytać cię o współpracę z Dawidem Podsiadło. Nie chciałabym, żeby o tym był cały ten wywiad, ale to jednak duża część twojego życia, koncerty na ogromną skalę, aranżacje często dużo bardziej elektroniczne niż na płytach Dawida. Co daje ci ta współpraca?

- Dawid jest jedną wielką niekończącą się lekcją. Jeszcze podczas pierwszej próby otworzyły mi się oczy. To chyba był w ogóle pierwszy raz, kiedy znalazłem się na próbie muzycznej innej niż mojej własnej. Nagle stałem się częścią wielkiego projektu i zobaczyłem, jak może wyglądać prawdziwa próba, jaka panuje tam higiena pracy, jak się działa z kierownikiem muzycznym, jak się pracuje z wybitnymi muzykami. Było to stresujące, ale postanowiłem czerpać z tego, ile się tylko da. Poza tym była to możliwość do obcowania z hitami, które zna cały kraj, do analizy tych utworów, tego, jak są wyprodukowane. 

Możliwość bycia wewnątrz tego świata, zobaczenia, jak pracuje Dawid, jak wyglądają jego koncerty od strony produkcyjnej, to coś niesamowitego. Oprócz tego jest to poznawanie ludzi, poruszanie się w branży. To nie jest jedna konkretna lekcja, tylko cały podręcznik, który wciąż się pisze. Gdyby nie ta wspaniała przygoda, byłbym dzisiaj innym artystą.

Pamiętam, że byłam na którymś z koncertów Dawida i kiedy przedstawiał swój zespół, byłam w szoku, że znalazłeś się wśród jego muzyków - pojawiły się we mnie obawy, że to może być koniec twojej solowej kariery, że będziesz "tylko" muzykiem Dawida Podsiadło.

- Pojechanie w nieswoją trasę koncertową w dniu premiery swojej trzeciej płyty nie brzmi jak dobry ruch, ale czułem, że długoterminowo nie stanie się nic złego. Nie przeszkadzało mi, że zagram kilka koncertów mniej z okazji premiery własnej płyty - ten album przecież i tak mnie męczył, nie grało tak, jak chciałem. Rozumiem, że pojawiły się takie obawy, zapewne nie tylko u ciebie. 

Pamiętam przerażenie w oczach członków mojego zespołu, kiedy się o tym dowiedzieli. Jeden z moich niepijących muzyków powiedział wtedy: "Panowie, chyba idziemy się napić wódki" - tak się tym przejęli. Ale też była to propozycja nie do odrzucenia. Ostatecznie tylko moja mama twierdziła, że nie powinienem się na to zgodzić, że to zły pomysł, ale teraz po latach, już mnie przeprosiła i przyznała, że była wtedy przerażona, a teraz widzi, jak bardzo to był dobry ruch. A moja mama najczęściej ma niestety rację [śmiech]. 

Ja w kontrargumentacji za przykład podawałem karierę Zalewa [Krzysztofa Zalewskiego - przyp. red.]. bo nie zapominajmy, że przed obecną, wielką karierą Zalew grywał sporo w innych zespołach jak Muchy, Hey czy Brodka. Więc tu nie chodzi o pieniądze czy coś do roboty, ale o zdobywanie doświadczenia, pokazywanie się ludziom, branży. Ta droga była dla mnie ciekawa i też chciałem tego spróbować.

To na koniec generyczne pytanie: jakie masz plany na najbliższą przyszłość?

- Wszystkie daty koncertów można znaleźć na moim profilu na Facebooku. Plan jest taki, żeby pracować tą płytą, bo przyjęła się bardzo dobrze. Mamy jeszcze parę niespodzianek i fajnych pomysłów w zanadrzu, więc trochę pracy przede mną. A tak to odliczam do przełomu września i października - wtedy czekają mnie wakacje. 

Długoterminowo nie planuję nic, bo nas ostatni rok nauczył, że nie warto. Ale nawet jeśli jednak zaraz nadejdzie kolejny lockdown i będę musiał zaszyć się w domu i tak będę szczęśliwy, bo wiedziałem, na co się piszę, wydając album w takim czasie. Potrzeba jednak była tak silna, że nie mogłem czekać na dobry moment, bo dobry moment może nigdy nie nadejść. Cieszę się z tego, co jest tu i teraz.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Patrick The Pan
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama