Reklama

Mateusz Jackowski o ojcu: "Nie znałem go od tej strony" [WYWIAD]

Trudno wyobrazić sobie historię polskiej muzyki rockowej bez Maanamu i jego charyzmatycznej wokalistki. Ale nie byłoby ani Maanamu, ani Kory, jaką znamy, gdyby nie Marek Jackowski. To on stworzył ten zespół i był jego liderem, choć pozostawał w cieniu.

Trudno wyobrazić sobie historię polskiej muzyki rockowej bez Maanamu i jego charyzmatycznej wokalistki. Ale nie byłoby ani Maanamu, ani Kory, jaką znamy, gdyby nie Marek Jackowski. To on stworzył ten zespół i był jego liderem, choć pozostawał w cieniu.
Mateusz Jackowski zdecydował się na szczery wywiad /Tomasz Urbanek/DDTVN /East News

Teraz z tego cienia wydobyła go Anna Kamińska, autorka wydanej niedawno książki "Marek Jackowski. Głośniej". To pasjonująca opowieść nie tylko o jego drodze na muzyczny szczyt, ale też o cenie, jaką zapłacił za sukces on sam i jego bliscy. Sporo o tym wie Mateusz Jackowski, syn Marka Jackowskiego i Kory. Nam mówi o tym, jakim ojcem był genialny rockman, jak wyglądało jego dzieciństwo w artystycznym domu i jak przez lata zmieniły się jego relacje z tatą.

Izabela Komendołowicz-Lemańska (Polska Agencja Prasowa): Kilka miesięcy temu ukazała się książka o pańskiej mamie, "Kora. Się żyje. Biografia" Katarzyny Kubisiowskiej. Teraz wyszła napisana przez Annę Kamińską biografia pańskiego ojca "Marek Jackowski. Głośniej". Przeczytał pan już ją?

Reklama

Mateusz Jackowski: - Jeszcze nie, dopiero doszły do mnie pocztą pierwsze egzemplarze. Ale myślę, że autorka biografii ojca, Anna Kamińska podeszła do tematu rzetelnie. Wiem, że rozmawiała z bardzo wieloma osobami, dotarła do różnych, nieznanych mi dokumentów, a nawet odkryła członków mojej rodziny ze strony ojca, o których istnieniu nie miałem pojęcia. Mieszkają w Holandii. Co do biografii, mamy napisaną przez Katarzynę Kubisiowską, problem polega na tym, że autorka zdecydowanie postawiła na sensację typu "seks, narkotyki i sława". Myślę, że życie mojej mamy, moich rodziców, ich twórczość, historia Maanamu są na tyle ciekawe i odlotowe, że nie trzeba było się sztucznie napinać, żeby powstał interesujący materiał. Problemem jest też to, że w tej książce znajduje się sporo wypowiedzi i opinii różnych osób, które są przedstawione przez autorkę jako fakty. Spowodowało to wiele niepotrzebnych napięć. Aktualnie prowadzę rozmowy z wydawnictwem Znak i mam nadzieję, że w najbliższym czasie zobaczymy poprawione wydanie książki.

Autorzy biografii często mają problem z rodzinami swoich bohaterów. Osoby wybitne to często ludzie trudni, a ich bliscy nie zawsze chcą o tym mówić, często zresztą sami przed sobą nie przyznają się, że pewne zachowania, zdarzenia miały miejsce.

- Ja mam świadomość tego, że w biografii ojca mogą znajdować się kontrowersyjne fragmenty. Pamięć ludzka jest zawodna, każdy może pamiętać to samo wydarzenie inaczej, ale znając styl i osobowość Anny Kamińskiej jestem optymistą, myślę, że zostało to odpowiednio podane.

Nie byłoby Kory, takiej jaką wszyscy znamy, gdyby nie było Maanamu. A Maanamu by nie było, gdyby nie Marek Jackowski. O pana mamie, która odeszła ponad sześć lat temu cały czas dużo się mówi, do tego są organizowane koncerty i spektakle dedykowane jej pamięci, a w Krakowie jest skwer jej imienia. Natomiast Marka Jackowskiego wspomina się rzadko.

- Tym bardziej się cieszę, że ta książka powstała. W jej tytule jest słowo "głośniej", więc teraz dla równowagi niech będzie głośniej o ojcu. Miał olbrzymi wpływ na polską kulturę, jest autorem całej muzyki Maanamu. Nie wszystkie teksty, które śpiewała mama są jej autorstwa, natomiast nie ma utworu, który nie byłby skomponowany przez tatę. Oczywiście niebagatelny był także artystyczny wkład pozostałych muzyków Maanamu - Ryszarda Olesińskiego, Bodka Kowalewskiego, a nawet Pawła Markowskiego. Tak się szczęśliwie zdarzyło, że spotkali się wyjątkowi, uzdolnieni ludzie i razem stworzyli coś niezwykłego.

A to, że więcej się mówi o mamie niż o ojcu, jest zrozumiałe. On sam nigdy z nią nie konkurował. Akceptował to, że autorka tekstów i wokalistka budzi większe emocje niż ktoś kto komponuje muzykę i gra na gitarze. Gdybyśmy wzięli jakikolwiek zespół, polski czy zagraniczny, to w większości przypadków wokaliści są na pierwszym miejscu. Najwięcej ryzykują, najwięcej przekazują i z nimi właśnie identyfikują się fani.

W maju minęło 10 lat od śmierci Marka Jackowskiego. Jak w ostatnim okresie jego życia wyglądały wasze relacje?

- Ojciec od dawna traktował mnie jak dorosłego człowieka, który ma swoje życie i może robić to, co chce. Kilka lat wcześniej przeprowadził się do Włoch, kupił dom w San Marco pod Neapolem, mieszkał tam z Ewą, swoją trzecią żoną i córkami: Bianką, Palomą i Sonią. Był bardzo skoncentrowany na swoich bliskich, myślę, że życie rodzinne dawało mu dużo radości. Natomiast dość regularnie przyjeżdżał do Polski, grał koncerty, nagrywał, pracował z Neilem Blackiem nad swoją ostatnią płytą "Marek Jackowski". Wtedy się spotykaliśmy. Nasze relacje były przyjacielskie, dużo rozmawialiśmy, także o muzyce.

Podobno to pan podpowiedział mu, żeby zaprosił do nagrania tej płyty innych artystów?

- To prawda, miałem w tym swój udział. Po zakończeniu działalności Maanamu ojciec szukał na siebie pomysłu, który z jednej strony pozwalałby mu się spełniać artystycznie, a z drugiej miał wymiar komercyjny. Zachęciłem go, żeby zrobił album w takim stylu, jak jego ulubieni amerykańscy raperzy: Ol’ Dirty Bastard, Snoop Doog czy Dr. Dre, którzy zapraszali do współpracy innych artystów i w ten sposób przyciągali szerszą publiczność. No i on zaczął robić płytę z Muńkiem Staszczykiem, dołączyli też inni wykonawcy: Anna Maria Jopek, Piotr Cugowski, Ania Wyszkoni i Ewa Prus. Na płycie znalazły się też dwa utwory zaśpiewane przez Maćka Maleńczuka, m.in. "Kraj", który jest przejmującym pożegnaniem Marka. To jest bardzo dobry album, a ojciec miał pomysły na kolejne projekty.

Żałuję, że to ja musiałem po jego odejściu dokończyć ten projekt i wydać go z Universalem, a nie on. Po wydaniu tej płyty jego menadżer, Maciek Durczak, zorganizował serię koncertów, które cieszyły się ogromnym zainteresowaniem. Ojciec znalazł na siebie sposób po Maanamie, miał pomysł na dalszą muzyczną drogę i wielka szkoda, że nie zdążył zdyskontować sukcesu tej płyty. Myślę, że być może Maanam też zostałby reaktywowany. Wiem, że ojciec bardzo tego chciał, mama dość długo była przeciwna, ale powoli zaczęła przekonywać się do tego pomysłu. Niestety, zabrakło im na to czasu.

Jak Kora zareagowała na wiadomość o śmierci Marka Jackowskiego?

- Bardzo źle. To był dla mamy ogromny cios. Chociaż rodzice od dawna nie byli małżeństwem, mieli osobne światy, nowych partnerów, to na pewno w jakiś sposób kochali się do samego końca. Mama, może to zabrzmi dziwnie, zawsze była zazdrosna o kolejne partnerki ojca. Było to dość zabawne, choć generowało też trochę konfliktów.

Ale to podobno właśnie Kora zdecydowała o usunięciu Marka Jackowskiego z Maanamu?

- Cała ta sytuacja była dość dziwaczna, ciężko mi to komentować. Na pewno w zespole już wcześniej panowała destrukcyjna atmosfera. Przeczytałem już kilka fragmentów książki Ani Kamińskiej i widzę, że jest o tym dość sporo napisane, widać zwłaszcza punkt widzenia taty. Na pewno nie popisał się tu Kamil Sipowicz.

Ojciec rozmawiał z panem na ten temat?

- Z pewnością bardzo go to dotknęło. Nie mógł pojąć, jak to możliwe, że nie może grać w swoim własnym zespole.

A co na ten temat mówiła pana mama?

- Próbowała tłumaczyć, że ojciec nie jest w stanie występować. Generalnie wydarzyła się sytuacja, która nie powinna była się wydarzyć. Wcześniej ojciec miał wypadek - w czasie koncertu w Krakowie spadł ze sceny i doznał poważnych obrażeń. Musiał przejść rehabilitację, która trwała wiele miesięcy. Maanam wziął wtedy innego gitarzystę, który miał być na zastępstwo, ale tak już niestety zostało.

Pan był na tym koncercie w Krakowie. Co się wtedy wydarzyło?

- Generalnie ojciec miał dość dużo szczęścia. Scena miała dwa metry wysokości, a ojciec zszedł w miejscu, gdzie nie było schodów, wiadomo, że na backstage’u jest dość ciemno. Spadł w jakieś dekoracje, gryf gitary wbił mu się w plecy, miał złamane trzy żebra, złamaną lewą stopę, pogruchotaną prawą. Wezwaliśmy karetkę, która odwiozła ojca do jednego ze szpitali w Nowej Hucie. Ja pojechałem z nim. Był weekend, w tym szpitalu panowała dość zabawna atmosfera, wszyscy byli nadzwyczaj mili, prawdopodobnie pod wpływem jakiś środków rozluźniających. Ojciec z jednej strony narzekał na ból, z drugiej starał się trzymać fason i powtarzał, że chyba nic poważnego się nie stało.

Obrażenia były jednak poważne, podobnie jak skutki, czyli wspomniane rozstanie z Maanamem. Porozmawiajmy teraz o pana dzieciństwie. Kiedy się pan urodził, rodzice byli bardzo młodzi - mama miała zaledwie 20 lat, ojciec 25. Podobno chcieli dać panu na imię Barnaba?

- Nie wiem, skąd im się wziął ten Barnaba, chyba palili za dużo trawy. Nie chcę urazić żadnego Barnaby, ale chyba by mi to imię nie pasowało (śmiech). Na szczęście interweniowała babcia Gabryela, mama ojca. Powiedziała, że o Barnabie nie ma mowy i mam mieć "normalne", biblijne imię.

Pańscy dziadkowie ze strony taty mieszkali na Warmii. Jeździł pan do nich w odwiedziny?

- Dziadkowie Jackowscy byli Warmiakami, kiedy tata był dzieckiem mieszkali w PGR-erze w Łęgajnach, potem przenieśli się do Olsztyna, tutaj mieszkała też siostra mamy, Hania. Często tam jeździłem, spędzałem wakacje. Niestety, kiedy miałem siedem czy osiem lat, doszło do pożaru w mieszkaniu dziadków. Było Boże Narodzenie, a oni mieli sztuczną enerdowską choinkę. Do tego oczywiście różne ozdoby, w tym zimne ognie, które bardzo mi się podobały. Dziadek chciał zapalić te ognie w pobliżu choinki, a ona miała niestety taką wadę, że plastik, z którego była zrobiona, parował. I niestety te opary się zapaliły. Choinka zajęła się ogniem, praktycznie wybuchła i poszedł czarny gryzący dym, który błyskawicznie wypełnił całe mieszkanie. Udało mi się na czworakach uciec z mieszkania, ale dziadek został dłużej, bo nie mógł mnie znaleźć. Potem miał problemy z płucami, które przyczyniły się do jego śmierci. Odszedł niestety w niecałe dwa lata po tym wypadku. Mimo to Olsztyn wciąż jest mi bardzo bliski, lubię tam być.

Jakie wspomnienia o ojcu ma pan z dzieciństwa?

- Trzeba wyjaśnić, że ja z ojcem mieszkałem dość krótko. Rodzice rozstali się w połowie lat 80., ojciec wyprowadził się wtedy z domu. Ale przecież już wcześniej, od 1980 roku, czyli słynnego występu Maanamu na festiwalu w Opolu, gdy zespół nagle stał się bardzo popularny, rodzice przez wiele tygodni, wręcz miesięcy, byli w trasie, a mną i moim bratem Szymonem zajmowali się opiekunowie. Tęskniliśmy, ale dość szybko przywykliśmy do tej sytuacji. Czekaliśmy więc na rodziców, a jak w końcu wracali, to zawsze przywozili nam jakieś fajne prezenty. Zdarzało się też, że rodzice zabierali nas w trasę i bardzo nam się to podobało. Szwendaliśmy się tu i tam, mogliśmy być na scenie, w garderobach. Żyliśmy hotelowym życiem. 

Pamiętam też wyjazd do Grecji, koncerty z Osjanem, Donem Cherrym, wspólne wakacje w Rabce. A jeżeli chodzi o wspomnienia naszego domu, to był on przesiąknięty artystycznym klimatem, atmosfera była quasi hipisowska, rodzice często spotykali się z przyjaciółmi. Wiadomo, że było inaczej niż w domach kolegów, rodzice inaczej się ubierali, my też mieliśmy dziwniejsze ubrania niż rówieśnicy, długie włosy, ale generalnie byliśmy całkiem normalną rodziną. Dlatego większość moich wspomnień jest dość banalnych. Z okresu przed powstaniem Maanamu, kiedy jeszcze mieszkaliśmy w Warszawie, pamiętam też podróże. Rodzice, którzy nie mieli regularnej pracy, często odwiedzali znajomych, którzy mieszkali w różnych miejscach w Polsce i przeważnie zabierali mnie wtedy ze sobą. Po przeprowadzce do Krakowa, przed blokiem przy ulicy Kazimierza Wielkiego, gdzie mieszkaliśmy, tata posadził ze mną różne drzewa i krzewy. Dzisiaj są to już potężne, ponad czterdziestoletnie drzewa.

Zanim doszło do rozwodu rodziców, czuł pan, że między nimi narasta konflikt?

- Czuć było, że coś jest nie tak. Przecież mój brat Szymon, który jest synem Kamila Sipowicza urodził się trzy lata po mnie, co oznacza, że w związku rodziców dość wcześnie doszło po poważnego zaburzenia. Związek mamy z Kamilem w pewnym momencie doprowadził do rozpadu małżeństwa. Jednak po rozwodzie rodzice cały czas artystycznie funkcjonowali razem, Maanam stawał się coraz mocniejszy, więc rozwód nie był definitywnym końcem relacji między nimi. Mama zawsze mówiła przy mnie dobrze o ojcu, dbała o to, żebym miał do niego pozytywny stosunek. Zawsze powtarzała, że "ojciec jest jeden". Nigdy nie byłem wciągany w jakieś kłótnie, rozgrywki. Polecam takie zachowanie wszystkim mającym dzieci parom, które się rozstają.

Rozmawiał pan kiedyś z ojcem o swoim bracie, całej tej sytuacji z Kamilem Sipowiczem?

- Nie, raczej nie rozmawialiśmy na ten temat. Nie było takiej potrzeby. Ta sprawa bardziej dotyczyła ich niż mnie. Po prostu tak się wydarzyło. Wydaje mi się, że wszyscy zaakceptowali tę sytuację. Poza tym ojciec był bardzo spokojnym człowiekiem.

Ojcowie często starają się przekazać dzieciom swoje zainteresowania, umiejętności. Pana ojciec był genialnym gitarzystą, a z wykształcenia anglistą. Uczył pana grać na gitarze albo udzielał lekcji angielskiego?

- Nie, przez długie lata nasze kontakty były dość luźne. Świadczy o tym też trochę to, że zazwyczaj mówię o nim ojciec, rzadziej nazywam go tatą. Dopiero gdy dorosłem, nasze relacje stały się cieplejsze, zaczęliśmy się na nowo poznawać i staliśmy się przyjaciółmi.

Podobno był świetnym kucharzem?

- Nie znałem go od tej strony. Ale robił doskonały sernik, z prawdziwą wanilią i rodzynkami, z cienkim spodem. Niedawno próbowałem odtworzyć ten przepis. Sernik wyszedł mi całkiem nieźle, ale to jeszcze jednak nie ten smak i forma.

Przez jakiś czas Marek Jackowski był uzależniony od alkoholu. Sam nie ukrywał tego, że był to ciemny okres w jego życiu. Pamięta pan ten czas?

- Wtedy nie mieszkaliśmy już razem. Ojciec był alkoholikiem, był czas, że nie kontrolował picia, ale zaledwie parę razy byłem świadkiem jakichś nieprzyjemnych historii. Cieszyłem się, że w końcu z tego wyszedł. Potem, gdy widział, że ktoś ma problem w tej materii, zawsze starał się pomóc, był czujny. Mnie też wyłapał. Kiedyś przez jakiś czas mieszkałem w jego warszawskim mieszkaniu, a byłem młody i prowadziłem dość imprezowy tryb życia. Kiedy ojciec zorientował się, że jestem już "zaszczepiony", w dość dowcipny sposób mnie ogarnął. On sam bardzo się zmienił, kiedy poznał Ewę. Wreszcie znalazł partnerkę, która uspokoiła go emocjonalnie i najwyraźniej dała mu to, czego wcześniej mu brakowało. Razem stworzyli ciepły dom. Przez wiele lat mieszkali w Zakopanem, w bardzo fajnym miejscu pod Nosalem. Wpadałem do nich, bo lubię narty i snowboard, więc poza tym, że była to niezła miejscówka, były to też miłe spotkania. Trochę żałuję, że ten dom został sprzedany.

Bywał pan potem w ich włoskim domu w San Marco?

- Nie, raz pojechałem tam na święta kilka lat przed jego odejściem. Drugi raz pojechałem do San Marco dopiero na pogrzeb ojca. Zmarł nagle w domu, na zawał serca. Wedle tradycji, która tam panuje, zmarłego trzeba pochować bardzo szybko, chyba w ciągu dwóch dni.

Jak wyglądał ten pogrzeb?

- Bardzo stylowy. Włosi potrafią równie dobrze żyć, jak i odchodzić. Uroczystość była krótka, ale wzruszająca, kościelny chórek śpiewał z olbrzymim wyczuciem. Na koniec, gdy trumna była już wyprowadzana na cmentarz, wszyscy w kościele zaczęli nagle klaskać. Symboliczne pożegnanie, brawa za dobre życie. Ci ludzie nie wiedzieli, czym ojciec się zajmował, tam się tak żegna każdego. Kilka lat później Ewa zdecydowała się przenieść prochy taty do Polski, do Zakopanego. Ta uroczystość miała już inny charakter - odbył się koncert, pojawił się też góralski zespół, który wspaniale zagrał pożegnalne utwory. Przyszło wiele osób, które znały ojca. Tata był mocno związany z Zakopanem, w końcu mieszkał w nim przez 25 lat. Tutaj przyszły na świat i wychowały się moje trzy siostry, są to właściwie góralki.

 Ma pan dziś kontakt ze swoimi siostrami?

- Tak, choć niespecjalnie intensywny. Między nami jest jednak dość duża różnica wieku, właściwie to mógłbym być ich ojcem. Kiedy parę lat temu byłem we Włoszech ze swoją żoną Moniką, odwiedziliśmy przy okazji Biankę, która studiowała w Rzymie i spędziliśmy razem bardzo miły dzień. Żyjemy w różnych światach, ale myślimy o sobie i zawsze fajnie jest się spotkać.

Oboje pana rodzice zapisali się w historii muzyki. Pan nie chciał iść w ich ślady?

- Chyba dość wcześnie zrozumiałem, że mam inną drogę. Zajmuję się grafiką i rzeźbą, ale przede wszystkim jestem dietetykiem klinicznym, pracuję w placówkach medycznych. To jest zawód, w którym się spełniam, który daje mi radość i satysfakcję. Gdybym grał na gitarze czy jakimkolwiek innym instrumencie, to może zacząłbym się porównywać z rodzicami. A bardzo trudno byłoby im dorównać. To chyba niemożliwe.

PAP life
Dowiedz się więcej na temat: Manaam | Kora | Mateusz Jackowski | Marek Jackowski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy