John Porter i Agata Karczewska: "Jeśli to się przyjmie w Polsce, będziemy mieć satysfakcję, że byliśmy pierwsi" [WYWIAD]

Agata Karczewska i John Porter nagrali wspólną płytę /materiały prasowe

Człowiek, który na muzyce "zjadł zęby", a przy okazji najbardziej polski Brytyjczyk na scenie. Z drugiej strony dziewczyna, która już na pewno nie jest debiutantką, ale jej kariera na dobre dopiero się rozkręca. John Porter i Agata Karczewska wydali wspólną płytę "On the Wrong Planet". Jak to się stało, że te dwa muzyczne światy się spotkały i nagrały być może najbardziej zaskakujący album tego roku w naszym kraju?

Anna Nowaczyk, Interia: Kiedy się słucha waszej wspólnej płyty, to nikt nie ma wątpliwości, że jesteście świetnie dobranym duetem. Ale jeśli ktoś jeszcze nie zdążył przesłuchać, a tylko o was przeczytał, może pomyśleć, że Agata Karczewska i John Porter to dosyć egzotyczne zestawienie. Jak w ogóle zaczęliście razem pracować?

Agata Karczewska: - Zaczęło się ode mnie. Dostałam od Estrady Poznańskiej propozycję udziału w projekcie "Duety". Polega to na tym, że dwójka artystów tworzy wspólną piosenkę. Myślałam o artystach z polskiej sceny, z którymi mogłabym zrobić coś interesującego i właściwie pierwszą osobą, która przyszła mi do głowy, był John. Ze względu na wrażliwość artystyczną oraz na to, że śpiewa po angielsku i nikt nie będzie mi już zarzucać, że nie piszę po polsku. Odezwałam się do Johna, a on powiedział: "Super, zróbmy to".

Reklama

John Porter: - John przeczytał e-mail i odpisał, że wie, kto to jest (śmiech). Miałem już płyty Agaty, więc od razu się umówiliśmy, wypiliśmy parę piw i stwierdziliśmy, że to jest dobry pomysł, więc spróbujemy coś nagrać.

Czyli nie spotkaliście się w ogóle wcześniej?

J.P.: - Nie. Po prostu ktoś mi kiedyś powiedział o muzyce Agaty: "To jest fajne, posłuchaj". Posłuchałem i kupiłem.

A.K.: - Tak naprawdę widzieliśmy się raz, bo grałam kiedyś support przed Johnem i Wojtkiem Mazolewskim.

J.P.: - A, tak, z Mazolewskim.

A.K.: - Ale wtedy tylko rzuciliśmy sobie "Cześć. Cześć" i tyle. Nie była to żadna wielka znajomość.

J.P.: - Kiedy już ustaliliśmy, że nagramy razem tę piosenkę, wróciłem do domu, wymyśliłem mniej więcej muzykę i podesłałem Agacie, żeby napisała tekst. Spotykaliśmy się później na próbach i czułem, że mamy dobrą chemię. Nie wiem, jakie określenie tu pasuje, ale niech będzie, że to była taka magiczna atmosfera. To był mój drugi magiczny moment. Powiedziałem wtedy do Agaty: "Słuchaj, jeśli masz ochotę, to może zrobimy razem jakąś płytę? Byłoby super", a ona, jak głupia, powiedziała "Tak".

A.K.: (śmiech)

J.P.: - Nie wiedziała, co ją czeka (śmiech). Nagraliśmy ten nasz pierwszy singel, "No Way to Say Goodbye", a potem siadaliśmy często z gitarami akustycznymi i pracowaliśmy. Ja odgrzebałem parę starych pomysłów, dorzuciłem kilka nowych, Agata tak samo i powstało to nasze wspaniałe dziecko.

Brzmi jak sielanka. A jak na co dzień pracowało wam się w studiu? Czy jest w tym duecie osoba, która jednak rządziła wszystkim?

J.P.: - Tak, my (śmiech). Mieliśmy tak opracowane te piosenki, że one po prostu same grały. Zauważyłem, że mam taki dar: moje utwory nie potrzebują jakichś wielkich aranżacji, żeby działały. Tak samo jak twoje, Agata. To są proste rzeczy, nie tworzymy jakiejś awangardy. Muzycy później mogli tylko chwycić za instrumenty i zagrać. Nie trzeba było wymyślać nie wiadomo czego, ewentualnie korygowaliśmy pojedyncze rzeczy.

A.K.: - Wchodząc do studia, mieliśmy już wizję każdej z tych piosenek. Poprawialiśmy tylko delikatnie to, co grali pozostali muzycy i to wszystko. Mnie pracowało się bardzo dobrze, bezproblemowo.

J.P.: - Trafiliśmy też na wspaniałych muzyków, do tego wiedzieliśmy, co chcemy zrobić, więc wszystko poszło gładko. Potem miksował to odpowiedni człowiek, więc tutaj też układało się świetnie. Dopiero to, co się dzieje, kiedy muzyka już się ukaże i trzeba dotrzeć z nią do ludzi, jest prawdziwym wyzwaniem (śmiech).

Ta płyta jest - delikatnie mówiąc - niezbyt wesoła, jest dosyć mroczna, więc akurat w Polsce powinna się spodobać.

J.P.: - Właśnie słyszałem już takie opinie.

A.K.: - Nie wiem, czy to jest akurat polskie, ale na pewno my mamy w sobie taki mrok, który wychodzi podczas tworzenia. Nie jesteśmy zbytnio optymistycznie nastawieni do świata, życia i ludzi. Te piosenki są raczej o rzeczach, które nas bolały, które przeżywaliśmy i chcieliśmy przepracować artystycznie, więc może stąd ten mrok?

J.P.: - Ten nastrój w ogóle w Polsce pochodzi chyba raczej od literatury, bo w muzyce ogólnie nie bardzo go słyszę. Piosenki w tym kraju są raczej takie w stylu "la la la, jest fajnie". To jest właśnie ciekawe.

Wasza płyta świetnie wpisuje się w taką - może jeszcze nie polską i do tego za moment wrócimy - ale na pewno światową modę na "nowoczesne country" i muzykę alternatywną, ale z takimi lekkimi nawiązaniami do bluesa. To, co grają choćby Orville Peck, Band of Skulls albo nawet The Kills.

A.K.: - Wymieniasz wszystkich najfajniejszych artystów.

J.P.: - The Kills akurat nie lubię, próbowałem, ale nie spodobało mi się.

A.K.: - Musimy poważnie porozmawiać (śmiech). Ale przekonałam Johna do Orville'a Pecka. Teraz John ma wszystkie płyty i słucha na okrągło.

Wiele osób kojarzy country głównie z frędzlami, kapeluszami i kierowcami amerykańskich ciężarówek, którzy lubią takie opowieści o życiu w drodze. Tymczasem ten gatunek, co słuchać też u was, nie dość, że ma różne oblicza, to jeszcze mocno się w ostatnich latach zmienił. Niektórzy pewnie by się zdziwili, ile dzisiejszych piosenek w tym stylu by im się spodobało.

A.K.: - Wydaje mi się, że wielu ludzi patrzy na country strasznie wąsko. Country ma milion odmian. To jest muzyka bardzo bliska temu, co my robimy, bo jest bardzo prosta, szczera, bez udziwnień, opowiadająca różne historie. Według mnie country jest dla wszystkich i każdy może się odnaleźć w tej stylistyce, każdy znajdzie coś, co mu się spodoba i jest wartościowe, tylko ludzie jakoś ignorują ten gatunek.

W Polsce akurat country najczęściej kojarzy się jednak z Mrągowem.

A.K.: - No niestety.

J.P.: - Country stało się teraz takie wręcz literackie. Wiesz, w bluesie ciągle jest opowieść, że mam problem, bo gdzie są te kobiety, chce mi się pie***lić, coś w tym stylu i ten gatunek stanął w miejscu. Bardzo lubię bluesa, to jest taka muzyka dla zwykłego człowieka i podoba mi się to, ale country ma dzisiaj taki twist i to jest świetne.

A.K.: - Mrągowo też się trochę zmienia. Występowałam na tym festiwalu parę razy i wiem, że jest tam takie wychylenie w kierunku młodych ludzi, którzy grają już trochę inaczej. Tyle tylko, że publiczność jeszcze nie jest na to gotowa i oczekuje ciągle tego samego, tych samych zespołów, które są na scenie od 40 lat i grają ciągle podobnie. To nawet nie jest problem festiwalu, tylko widownia musiałaby zmienić podejście. Nie ma rozwoju muzycznego, jeśli ciągle dostaje się dokładnie to samo.

Szanuję to, że potraficie wprost powiedzieć, co wam się nie podoba. W Polsce najczęściej muzycy mówią tak naokoło, żeby przypadkiem nikomu się nie narazić. Prywatnie może skrytykują, ale publicznie już nie bardzo.

J.P.: - Tak? To muszę zapamiętać (śmiech).

A.K.: - My mówimy otwarcie (śmiech). Nie mamy żadnych hamulców, jeśli mówimy o tym, co nam się nie podoba.

J.P.: - Między nami nie ma litości (śmiech). Dzięki temu też w pracy jest czysta atmosfera, wiemy, co robimy i nie ma co się pie**olić.

A.K.: - Jeśli przyniosę piosenkę i John mi powie, że jest dobra, to wiem, że on naprawdę tak uważa. Gdyby była beznadziejna, powiedziałbyś mi natychmiast, prawda? Ja tę szczerość bardzo doceniam, bo nie chciałabym, żebyś mi mówił, że coś jest super, kiedy to nie jest super.

J.P.: - To się bierze też stąd, że sam bardzo dużo komponuję i muszę być szczery wobec siebie. Często jest tak, że coś robię i jednego dnia jestem w euforii, a następnego: "Gdzie ja to już słyszałem?" albo myślę, czy to naprawdę jest tak dobre, jak sądziłem.

A.K.: - Zawsze tak jest!

J.P.: - Ale też szkoda wyrzucić, bo może się okazać, że dwa lata później wykorzystam fragment na początku albo w środku innej piosenki i będzie świetnie pasować.

A.K.: - Robię to samo. W ogóle jest tak, że jeśli piszesz utwór, to pierwszego dnia myślisz, że to najlepsza piosenka na świecie. Następnego dnia wracasz do niej i się zaczyna: "Boże, co ja sobie myślałam? Przecież to jest niedokończone i na pewno stać mnie na coś lepszego". Odkładasz, wracasz i po jakimś czasie i już wiesz: "O, nada się".

J.P.: - Pamiętam, że kiedyś zrobiłem taki utwór, bębny, bas, wszystko. Wypiłem jakieś piwo, tak się nakręciłem, że wysłałem to wszędzie, żeby się pochwalić. Następnego dnia rano pomyślałem tylko "Ja pie**olę!" i sprawdzałem, czy nie da się cofnąć tych maili (śmiech). Nie przyszła żadna odpowiedź.

Nie miałaś nigdy, podczas waszej współpracy, takiej sytuacji, że może nie zgadzałaś się z Johnem, ale stwierdziłaś, że jednak ma - siłą rzeczy - dłuższy staż na scenie od ciebie, więc pewnie ma rację?

A.K.: - Nie mieliśmy takiej sytuacji, ale to również dzięki temu, że nasza współpraca jest oparta na totalnej demokracji. Jeśli przynoszę piosenkę i John nie jest do końca do niej przekonany, to jej nie robimy. W drugą stronę to działa tak samo. Musimy się zgadzać w stu procentach. Jeśli mi się coś podoba i w to wierzę, to nie odpuszczę, ale mogę pójść na kompromis w sytuacji, kiedy to jest nasz wspólny projekt i oboje musimy się w tym odnaleźć.

J.P.: - Ja nawet nie oceniam piosenek. Po prostu gram je i próbuję znaleźć w nich swoje miejsce. Jeśli nie mogę tego zrobić, od razu mówię. Ale nie robię z tego problemu ani nie krytykuję. Zwyczajnie mówię, że się w czymś nie odnajduję. Zresztą to działa w dwie strony, bo z nią też tak miałem (śmiech).

A.K.: - (śmiech) Najważniejsze jest to, żeby ta piosenka była jak najlepsza. Jeśli nie potrafię dołożyć niczego od siebie, co sprawi, że utwór będzie lepszy, to zwyczajnie nie chcę tego robić.

J.P.: - Jesteśmy dumni z tego, co zrobiliśmy, nie?

Wcale się nie dziwię, ale też muszę przyznać, że wybraliście sobie dosyć trudną drogę. Taka muzyka jak na waszej płycie jest teraz bardzo popularna na przykład w Stanach, ale w Polsce dopiero przecieracie szlaki. O zaproszenie na Open'era może być ciężko. 

A.K.: - (śmiech) Mam nadzieję, że za parę lat ludzie stwierdzą: "Jednak alternatywne country jest fajne". Wtedy będę miała taką satysfakcję, że nasza płyta była pierwsza i że może nie została doceniona od razu po premierze, ale słuchacze do niej wtedy wrócą.

Graliśmy tak, zanim to było modne.

J.P.: - Taki mamy rynek i on chyba na razie trochę stanął w miejscu. Wielu wykonawców powtarza się na wszystkich festiwalach, imprezach. Ja to w sumie rozumiem, bo wszystko musi się sprzedać. To jest po prostu historia mojej kariery. Nic nowego dla mnie.

A.K.: - (śmiech) Chyba nie mamy w sobie takiej żyłki handlowca, który wciskałby płytę wszędzie i przekonywał ludzi.

J.P.: - I nam to pasuje. Jesteśmy naprawdę alternatywni, offowi, na sto procent. Ja jeszcze zapłaciłem praktycznie za tę płytę. Uwierzyłem w to. Nie inwestowałbym, gdybym uważał, że to jest bez sensu. Po prostu wierzę w ten projekt.

Co byście zmienili na polskim rynku muzycznym, gdybyście mogli to zrobić?

A.K.: - Ja bym zmieniła to parcie na śpiewanie tylko po polsku.

J.P.: - Niektórzy śpiewają też przecież po angielsku.

A.K.: - No nie wiem. Wśród takich znanych, wielkich gwiazd - niewiele osób. Ale to tylko taki mój pomysł. Chciałabym też, żeby w muzyce było więcej różnorodności. Mam wrażenie, że w pewnym momencie wszystkie płyty alternatywnych zespołów zaczęły brzmieć identycznie.

J.P.: - Tak już chyba zawsze będzie, na każdym rynku. Poza tym Polska to pod względem muzycznym mały kraj. W takiej Wielkiej Brytanii dzieje się sporo rzeczy i jest miejsce na wszystko.

Pamiętaj, że ty sam zdecydowałeś się przyjechać do tego kraju, chociaż pewnie wiele osób do dzisiaj zastanawia się, co ty najlepszego zrobiłeś.

J.P.: - Nie zdecydowałem, to życie zdecydowało (śmiech). To nie był taki konkretny plan: chce jechać do Polski i zostać na zawsze. Stało się. Miałem taki romantyczny początek i później zdałem sobie sprawę, że już się tu zadomowiłem (Porter do Polski przyjechał pod koniec lat 70. - przyp. red.). Ale jestem wdzięczny, przede wszystkim Maciejowi Zembatemu, który rzucił "O, jak fajnie grasz na tej gitarze" i wciągnął mnie do tej bohemy warszawskiej. Tak dotarłem do Marka Jackowskiego i Kory. Zanim się zorientowałem, byłem już profesjonalnym muzykiem. W sumie dużo oddałem temu krajowi, ale też dużo dostałem, więc jest po równo.

Co ci się podoba w Polsce?

J.P.: - Teraz?

Nic?

J.P.: - Praca z Agatą.

A.K.: - Warto było zostać (śmiech).

J.P.: - Pewnie to trochę stare marudzenie, ale kiedy zaczynałem mieszkać w Polsce, to ludzie byli inni, mentalnie. Sami mieli niewiele, ale byli otwarci i gotowi pomóc, dać ci coś bezinteresownie. W tym środowisku bohemy były osoby, które bardzo dużo dla mnie zrobiły i nie pytały, co z tego będą mieć. Dzisiaj też są fajni ludzie, owszem, ale jako społeczeństwo Polacy już nie są tacy jak kiedyś. To też wina polityków, bo przecież ryba psuje się od głowy. Z góry idzie zły przykład.

Masz tu swojego osobistego native speakera. John, jak oceniasz angielski Agaty?

J.P.: - Bardzo dobry. Ma swój sposób śpiewania, ale każdy go ma. Nie mam pojęcia, jak ty piszesz te teksty, skąd je bierzesz, ale są bardzo oryginalne. Jestem pełen podziwu.

A jak ty oceniasz polski Johna?

A.K.: - Jest coraz lepiej (śmiech).

J.P.: - Coraz lepiej? No wiesz co?

K.P.: - My się z Johnem świetnie dogadujemy. Polski jest też dużo trudniejszy niż angielski, więc myślę, że radzisz sobie bardzo dobrze.

J.P.: - To nie jest łatwy język. Te końcówki. Staram się, czasem idę naokoło. Jak piszę SMS, to zastanawiam się, czy nie da się łatwiej, ale zawsze próbuję.

Skoro jesteśmy przy próbach: to jest już któraś twoja współpraca w karierze. Teraz możesz szczerze powiedzieć: z kim ci się najlepiej pracowało?

J.P.: - Z Agatą. Zdecydowanie. Bez konkurencji. Z Nergalem na przykład była dobra zabawa, fajnie się grało, ale też wiesz, jak to jest, kiedy zderzą się dwa mocne charaktery. Widziałem, że czasem coś mogło mu nie pasować, ale odpuszczał dla dobra projektu i to też jest cenna lekcja.

Te silne charaktery to akurat częsty problem. Do tego mówi się, że artysta musi być w sobie trochę zakochany i mieć dużą pewność siebie, żeby wyjść na scenę i wystawić się na ocenę ludzi. Trochę, bo oczywiście nie mówimy o tych, którzy przesadzają.

J.P.: - O, ci przesadzający to najgorszy gatunek pod słońcem (śmiech).

A.K.: - Masz rację z tą pewnością, bo ja potrzebuję wręcz jakiejś arogancji, żeby wyjść na scenę i to unieść. Chociaż to akurat nie jest wcale przejaw tego, że jestem zakochana w sobie.

Bo to już inna bajka, prawda (śmiech)?

AK.: - (śmiech) Oczywiście, to zupełnie inny rozdział. Ale potrzebuje takiej pewności siebie, żeby to przetrwać, jak najwięcej wynieść z sytuacji, która jest czasem bardzo stresująca i niekomfortowa. Wyjść na scenę, przedstawić to, co mam do przedstawienia i coś przeżyć.

J.P.: - Każdy ma inaczej. Ja nigdy w życiu nie miałem tremy.

A.K.: - Tak, to jest wspaniałe, że John na pięć minut przed koncertem już nie może doczekać się wyjścia, a ja tam umieram. Ale to też mi pomaga, bo mówię sobie, że wychodzę na scenę z człowiekiem, który jest spokojny, pewny tego, co robi, więc ja przecież też sobie poradzę.

J.P.: - Doświadczenie też robi swoje. Przeżyłem już na scenie chyba wszystko, co się dało: nawalający sprzęt, pękające struny. W PRL-u trudno było kupić dobre struny, więc te, które były, ciągle się psuły. Grałem solo, a tu nagle wypadek. I co miałem robić? Gadałem z publicznością, opowiadałem dowcip i w tym czasie nawijałem nowe struny. Ludzie mogli pomyśleć, że to było zaplanowane. Wszystko da się przeżyć i kocham to.

A.K.: - Wydaje mi się, że większość ludzi nie ma pojęcia, jak to jest wyjść na scenę i skonfrontować się z publicznością. Człowiek myśli, że to nic takiego, bo masz talent, więc co to za problem zaśpiewać? A to nie takie proste.

Jesteście zadowoleni z niezależności przy tworzeniu nowej płyty - i trudno się dziwić, tym bardziej że John na przykład pamięta takie momenty, kiedy musiał się nasłuchać, co ma zrobić ze swoją muzyką, prawda?

J.P.: - O, mam takie wspomnienia, jak wydawaliśmy "Nieprzyzwoite piosenki". W radiu powiedzieli nam, że ma być po polsku, tu zwrotka nie taka, taki refren. Tak próbowali ingerować, aż powiedzieliśmy: "F**k off!". Albo chcecie, albo nie chcecie.

Czy to prawda, że ty w ogóle nie chciałeś promować swojego największego komercyjnego przeboju, czyli "Bones of Love"?

J.P.: - Ja w ogóle nie chciałem tej piosenki na płycie!

A.K.: (śmiech)

J.P.: - Przy pisaniu tej piosenki inspirowałem się jakąś płytą Lou Reeda, chyba "Ecstasy". Wydawało mi się, że to fajny klimat, chciałem mieć takie utwory. Ale później zaczęliśmy to nagrywać i wyszło coś innego. Wiesz, zachodni muzycy, wszystko elegancko i skończyło się jakimś klimatem flamenco. Ale cóż, wszyscy zachwyceni! W każdym razie ciągle miło to wspominam. To była taka przygoda, pojechaliśmy do Londynu, nagrywaliśmy ze świetnymi instrumentalistami. Tam zresztą zawsze jest super, a ludzie zagrają tak, jak chcesz, żeby tylko klient był zadowolony. Ale w Polsce też sporo się zmieniło i mamy rewelacyjnych muzyków.

Widzicie wśród polskich artystów kogoś, poza wami oczywiście, kto mógłby dzisiaj spokojnie wyjechać za granice i zrobić tam karierę?

J.P.: - Oczywiście, tylko samo wejście na amerykański czy brytyjski rynek jest bardzo trudne. Ludzie myślą, że wystarczy pojechać, zagrać parę koncertów i już. To nie tak. Widziałem ten mechanizm u Nergala. On ma nawet zagraniczny menedżment i te zagraniczne sprawy są załatwiane na miejscu. Stąd nie byłoby szans. Do tego musisz mieć finansowanie, żeby grać na showcase'ach, na których nikt ci nie płaci za występ.

A.K.: - To jest gigantyczna inwestycja. I pieniędzy, i czasu. Trzeba mieć menedżment, booking, wszystko za granicą.

J.P.: - I sporo szczęścia, żeby ktoś przyszedł akurat na twój koncert i go obejrzał.

A.K.: - Trzeba być gotowym na poświęcenie. Ja też już jeździłam tysiąc razy z gitarą i walizką autobusem. Mam wrażenie, że przeżyłam już wszystko i widziałam wszystko pod kątem radzenia sobie samemu. Takie osoby, które wystartowały z wysokiego pułapu i mają już sukcesy na koncie w kraju, mogą być zszokowane tym, że na takim showcase'owym festiwalu wszystko muszą zrobić samodzielnie, nosić sprzęt. Mają 15 minut na próbę i ani chwili więcej. To może być też cios w ego, że zaczynasz od zera i nie jesteś żadną gwiazdą.

J.P.: - Trzeba się po prostu zdecydować na taką drogę. Nergal na przykład to zrobił. On nie miał problemu z zaczynaniem od zera. Zasuwał i nie narzekał. Trzeba mieć wizję i wiedzieć, czego się chce. Wtedy takie drobnostki nie są problemami. Pamiętam też nasze europejskie koncerty z projektem Me and That Man. Musiałabyś zobaczyć niektóre garderoby. Francuskie garderoby - daj spokój! Zasłonka, jak stare prześcieradło, za tym toaleta, potem mały stolik i krzesło - dla całej ekipy. Czy ktoś narzekał? Nie. Gramy? Gramy! Tak trzeba podchodzić.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: John Porter | Agata Karczewska | wywiad
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy