Reklama

"Dotyk śmierci"

Bez postępu nie ma przyszłości, bez przeszłości nie ma dziedzictwa. Tę zasadę od lat wydaje się wdrażać w życie holenderski God Dethroned - zespół toksycznie deathmetalowy u swych źródeł, witalnie melodyjny w meandrach swej kilkunastoletniej historii. - Właśnie to staramy się robić, ewoluować - zapewnia w rozmowie z Bartoszem Donarskim, śpiewający gitarzysta i lider Henri Sattler, którego grupa oddała w ręce fanów - pod koniec października 2006 roku - siódmy już album "The Toxic Touch".

Nowy album odsłania nieco inną stronę God Dethroned, choć wciąż zachowujecie znane sobie znaki firmowe. Słowem, poszliście naprzód.

O tak, myślę, że trafiłeś w samo sedno. Tym razem chcieliśmy zrobić coś innego. Tak jak powiedziałeś, jeśli wciąż robiłoby się to samo, nie ma mowy o pójściu z tym dalej. Odeszliśmy trochę od blastów i szybkości, dodając muzyce więcej wyraźnych rytmów. Grając na żywo, błyskawicznie można spostrzec, że właśnie przy tym najlepiej bawią się fani. I właśnie dlatego zdecydowaliśmy się skomponować zupełnie inny album, z bardziej typowymi szybkościami w stylu np. Slayera, z dużą ilością podwójnych stóp, charakterystycznym rytmem i sporą ilością melodii.

Reklama

Mając tak bogate doświadczenie zapewne zgodzisz się też z tezą, że jeśli się nie ewoluuje, to prędzej czy później się znika.

W sumie tak, ale to też zależy od tego, w jakim zespole się gra. Spójrz na AC/DC, Motörhead czy Bolt Thrower. Oni raczej nie ewoluują, a wciąż są znakomitymi kapelami, które wszyscy kochamy. Po prostu czasami, dla pewnych grup, postęp nie wydaje się konieczny.

No tak, ale ile jest takich zespołów, jak Motörhead czy AC/DC? Kilka.

Cholera, chyba faktycznie masz rację. Bez postępu nie ma szans na przetrwanie. Wygrałeś (śmiech). My właśnie to staramy się robić - ewoluować.

Jak wspomniałeś, na "Toxic Touch" blastów jest raczej niewiele. Myślę jednak, że bardzo dobrze się stało, bo dzięki temu muzyka nabrała większej przestrzeni, wyrazistości, bardziej przykuwa uwagę.

Zdecydowanie. Jest raczej wolniej niż szybciej, a przez to w muzyce robi się więcej miejsca na granie melodii i wielu innych rzeczy. Taki był w zasadzie pomysł na te płytę.

No właśnie, melodie. Ich też jest znacznie więcej. I trudno na tę obfitość narzekać, skoro to właśnie dzięki nim wasza muzyka jest łatwiejsza do zapamiętania, bardziej

przyjazna dla ucha.

Tak, te utwory bardziej zapadają w pamięć. Jeśli ma się chwytliwą melodię, łatwo można ją zapamiętać. A gdy nie grasz żadnych melodii, wszystko wlatuje ci jednym uchem i zaraz wylatuje drugim, tak jakby nic się nie stało.

Dzięki tym zabiegom, ten album ma dużą szansę przyciągnięcia do God Dethroned nowych fanów.

I na to liczymy, choć wciąż jest to God Dethroned i starsi fani nie powinni mieć z tym problemu. Ale z drugiej strony mamy nadzieję, że nowi ludzie sięgną po tę płytę, bo mamy tu do zaoferowania znacznie więcej niż tylko bardzo szybki death metal.

Zgadzam się. Trzeba jednak jeszcze raz podkreślić, że mimo wielu melodii i wolniejszych partii, ten album nie jest dla powermetalowców. To jest nadal God Dethroned: agresywny, brutalny, choć tym razem może w bardziej wysublimowany sposób.

Jasne. Staramy się zachować nasz styl i brzmienie. To bardzo ważne, to nasza tożsamość. No bo jeśli utraciłoby się własną tożsamość, nie byłoby sensu dalej tego ciągnąć. Ale prawdę mówiąc, trudno mi wytłumaczyć, dlaczego brzmimy akurat tak, a nie inaczej. Z jakiegoś powodu, zawsze pewna części naszej muzyki pozostaje taka sama. Może właśnie na tym polega istota własnego stylu i brzmienia. Cokolwiek byśmy nie robili, zmieniali, udoskonalali, wymieniali muzyków - to zawsze zabrzmi jak God Dethroned.

Sądzę również, że nie bez wpływu na kształt "Toxic Touch" pozostało dołączenie do God Dethroned nowych muzyków. Dwa lata wspólnych tras bez wątpienia scementowało skład i pozwoliło Isaakowi (gitara) i Henkowi (bas) wpasować się w muzykę.

Szczególnie Isaac (Delahaye) miał wreszcie możliwość rozwinięcia skrzydeł. Dołączył do nas zaledwie na dwa tygodnie przed nagraniami "The Lair Of The White Worm" (2004) i zdążył wówczas jedynie wymyślić kilka solówek. Tym razem miał na to dwa lata. Przygotował wiele pomysłów i wybrał z nich te najlepsze, które znalazły się na "The Toxic Touch". Poza tym, on gra zupełnie inaczej niż ja i posiada też olbrzymie umiejętności. Interesują go bardziej nowoczesne zespoły, podczas gdy ja wciąż słucham starego Entombed i tego typu rzeczy. Dzięki niemu nasza muzyka zyskała na teraźniejszości. Jego wpływ na ten album był bardzo duży. Przez te dwa lata przyzwyczaił się do stylu God Dethroned, ale jednocześnie wniósł do niego sporo świeżości.

Mówiąc o "The Toxic Touch" nie można nie wspomnieć o chyba najlepszej produkcji, jaką do tej pory uzyskaliście. Co ciekawe, dokonaliście tego w raczej mało znanym studiu i z raczej mało znanym producentem (niemieckie Soundlodge / Jörg Uken).

Miałem świadomość tego, że tym razem musimy pracować z młodymi, głodnymi sukcesu ludźmi. Bo tak samo my się czuliśmy, mając w szeregach młodych i gniewnych muzyków. Chcieliśmy poszukać studia, które ma potencjał i będzie w stanie stworzyć coś dobrego. I tak oto, nagle, znaleźliśmy się w tym miejscu, z którego wcześniej słyszałem kilka naprawdę dobrych materiałów. Ten człowiek tryska entuzjazmem. Dlatego daliśmy mu szansę. Myślę, że rezultat słychać doskonale. Poza tym było to dla nas o wiele fajniejsze, niż gdybyśmy uderzyli do znanego producenta, który za zajebiście dużo kasy zaproponowałby nam swój standardowy produkt, brzmieniowo nie różniący się od płyt innych zespołów.

Czym jest dla ciebie tytułowy "toksyczny dotyk"?

To dotyk śmierci. Wziąłem to z filmu "Elektra". Jest tam taka bohaterka, tyfoidalna Maria, której dotyk niesie śmierć. Wszystko, czego dotyka umiera. I stąd właśnie "Toksyczny dotyk". Z kolei sam utwór "Typhoid Mary" opowiada o rzeczywistej osobie, która żyła wiele lat temu w Stanach. Maiła w sobie wirus tyfusu, ale nie chorowała i nie miała o tym pojęcia. Niestety mnóstwo ludzi w wielu miejsca, w których pracowała zachorowało i zmarło po kontakcie z nią.

Na sam koniec z zupełnie innej beczki. Nie odnosisz wrażenia, że holenderska i polska scena mają ze sobą wiele wspólnego? Szczególnie w departamencie ekstremalnych form.

Pewnie. W Polsce wiele zespołów gra ekstremalnie i bardzo szybko. Nieco podobnie jest również u nas. Mamy sporo deathmetalowych grup. Z drugiej strony macie też dużo tych wszystkich gotyckich kapel, i tak samo sprawy mają się w Holandii. Może to przypadek, cholera wie.

Często spotykam się też z opiniami ludzi spoza naszych krajów, którzy uważają, że nawet jeśli ma się do czynienia z nieznaną, młodą kapelą z Polski czy Holandii, można być wręcz pewnym, że będzie to miało wysoką jakość.

Całkowicie się z tobą zgadzam. Jesteśmy fanatykami. Nie pochodzimy ze Szwecji czy Stanów, których zespoły są znacznie łatwiej akceptowane. My musimy pracować znacznie ciężej i dawać z siebie wszystko, aby zostać zauważonym. A to wiele wyjaśnia.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: muzyka | dotyk
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama