Reklama

"Zmuszamy do myślenia"

Dla muzyki poświęcili wszystko. Od dziesięciu lat, niemal bez przerwy grają koncerty. Już po wydaniu debiutanckiej płyty odwiedzili obie Ameryki i Japonię. Żyją zespołem od rana do nocy. Kochają to co robią, bawią się tym, choć przesłanie płynące z ich tekstów nie jest rozrywką dla mas. Niemiecki hardcore'owo-metalowy Maroon to formacja, która skłania do myślenia. Potwierdza to ich trzeci album "When Worlds Collide", którego premiera odbyła się pod koniec marca 2006 roku. - Nie widzimy sensu w opowiadaniu ludziom, jak to fajnie jest walczyć ze smokami, albo jak seksowne są dziewczyny - mówi Bartoszowi Donarskiemu, nie kryjący swej przywódczej natury wokalista i lider Andre Moraweck. I choć opowiadanie fanom o prawach zwierząt czy "gwałceniu Matki Ziemi" z pewnością nie zmieni kursu naszej cywilizacji ku samozagładzie, dobrze jest wiedzieć, że na tym świecie nie wszyscy muzycy idą w ślady seksistów z Nashville Pussy czy fantastów z Rhapsody.

"When Worlds Collide" jest waszym trzecim albumem. Jak sądzisz, czy na przestrzeni tych ostatnich 5-6 lat wyraźnie zmieniliście się jako muzycy?

Myślę, że tak. Zmieniliśmy gitarzystę i perkusistę, co okazało się bardzo dobrym rozwiązaniem. W tej chwili mamy optymalny skład. Wiadomo, każdy album jest kolejnym krokiem w przyszłość, a także krokiem z nowymi ludźmi na pokładzie. Mam jednak nadzieję, że nasze szeregi są wreszcie stabilne, i sądzę, że doskonale słychać to na nowej płycie.

Czujecie się dziś pewniej, jeśli chodzi o przekładanie pomysłów na konkretną muzykę?

Reklama

Wspaniale jest móc materializować moje pomysły, wizję muzyki czy w końcu życiowe doświadczenia poprzez zespół. To dla mnie niezwykle ważne.

Nie chcę, żeby nazywano mnie szefem tej załogi, ale prawda jest taka, że uwielbiam mieć nad tym wszystkim kontrolę. Cieszy mnie jednak to, gdy pozostali muzycy wnoszą do zespołu własne pomysły, tak na płaszczyźnie muzyki, jak i tekstów. To wszystko spięte razem stanowi Maroon.

To mimo wszystko zbiorowe działanie pięciu umysłów, pięciu przyjaciół. Nie jesteśmy grupą ludzi, którzy po trasie idą w swoje strony. Spotykamy się, bawimy. Mieszkam w jednym pokoju z perkusistą. To mój serdeczny przyjaciel.

Tak czy inaczej to ty masz decydujące zdanie.

Można tak powiedzieć. To jest zresztą trochę takie rodzinny interes. Mój brat, który jest basistą zajmuje się sprawami finansowymi. Ja z kolei poświęcam swój czas na promocję, rozmowy z mediami, wytwórnią, agencjami koncertowymi.

Za to gitarzysta odpowiada np. za sprzęt. Jest maniakiem w tych sprawach. Jednak, gdy pojawia się jakaś kwestia związana z dajmy na to kontraktem czy pieniędzmi - trzeba dzwonić do mnie i to ja podejmuję decyzję. Sam lub wspólnie z resztą składu. Niemniej, to wciąż dzieło zespołowe.

Jakie były wasze główne założenia przy pracy nad nowym albumem?

Jedynym celem, który nam przyświecał było to, żeby nie nagrać drugiego "Endorsed By Hate" [poprzedni album z 2004 roku - przyp. red.]. To miała być nowa płyta, a nie kopia. Tamten materiał był sporym sukcesem. Wszyscy byli z niego zadowoleni, w tym również wytwórnia. My jednak nie chcieliśmy się powtarzać.

Zaproponowaliśmy nową wersję muzyki i tekstów. Wiele świeżości wniósł również nowy gitarzysta Sebastian Rieche. To zwolennik metalu z lat 80. i 90. Dlatego tak dużo na nowym albumie melodyjnego grania, solówek.

Postanowiliśmy sobie także, że tym razem naprawdę otworzymy swoje umysły. Kiedyś zastanawialiśmy się, czy nie ma tu za dużo hardcore'a, a tam metalu. Teraz było inaczej. Powiedzieliśmy sobie: pieprzyć to, co mówią inni, to nasz album.

Wydaje się, że nie staracie się być przywiązani do żadnej konkretnej sceny.

Nie mam już zdrowia do angażowania się w taką czy inną scenę. Taka klasyfikacja ma sens, gdy czytasz o jakimś zespole w gazecie i dowiadujesz się, co gra. My chcemy, żeby na nasze koncerty przychodzili wszyscy. Może za wyjątkiem nazistów. Wszyscy inni są wasze mile widziani.

Przychodźcie, dajcie się ponieść emocjom, zabawcie się. To bardzo istotne. Nie potrzebujemy tu kopiących się w jakimś dziwnym tańcu hardcore'owców, którzy swoimi bójkami z metalowcami psują całą zabawę.

Wynika z tego, że na wasze koncerty przychodzą naprawdę różni ludzie.

O tak. To konkretna mieszanka. Ostatnio zjawiają się też nowi fani w koszulkach Slipknot i tego typu zespołów.

Na "When Worlds Collide" można odnaleźć wiele równych elementów: hardcore'owa bezpośredniość łączy się z rozbudowanymi gitarowymi solówkami, mocne riffy z melodiami etc. To zdecydowanie wyróżnia was na tle innych formacji.

Mamy taką nadzieję. Taki był plan. Żeby zabrzmieć po swojemu. Myślę też, że po 10 latach grania i koncertowania, w końcu jesteśmy w stanie pisać taką muzykę, jaką chcemy. Poza tym, każdy w zespole interesuje się nieco innymi stylami grania, lubi trochę inną muzykę. I ten album jest tego odzwierciedleniem. Zapewne też dlatego nasze utwory powstają etapowo. Nikt z nas nie przynosi gotowych kompozycji. Rozpracowujemy to wszystko wspólnie.

Różnorodność muzyki Maroon potwierdzają taż trasy, na które jeździcie z wieloma odmiennymi stylistycznie grupami. Obituary, Samael, Sepultura, Hatebreed - nie ma znaczenia z kim gracie, zawsze wpasowujecie się w całość. To duży plus.

Tak, to świetna rzecz. Po pierwsze, wspaniałe jest to, że możemy grać z własnymi idolami, ludźmi, których muzyki słuchamy i uwielbiamy od lat. Jeśli gra się przez sześć tygodni na trasie np. z Obituary, nie ma wątpliwości, że coś z tego w tobie zostaje, zainspiruje cię.

Dlaczego zdecydowaliście się nagrać "When Worlds Collide" w Danii?

Już ostatnim razem nagrywaliśmy w Danii, tyle że z Tue Madsenem. Tym razem chcieliśmy jednak bardziej czystego, metalowego brzmienia i dlatego potrzebowaliśmy nowego producenta. Postawiliśmy na Jacoba Hansena.

Studio znajduje się na kompletnym zadupiu, nieopodal morza, tak więc warunki do pracy były bardzo dobre. Nagrywaliśmy dniami i nocami. Było dużo potu i łez, ale koniec końców udało nam się i jesteśmy z tego niezmiernie szczęśliwi.

Na płycie pojawiło się kilku znakomitych gości. Jak do tego doszło?

Zrobiliśmy to, bo sami bardzo lubimy słuchać albumów, na których śpiewają muzycy z innych zespołów. Musieliśmy tylko wybrać odpowiednich gości.

W utworze "Under The Surface", która znalazł się jedynie na edycji japońskiej zaśpiewał Barney Greenway z Napalm Death. Zdecydowaliśmy się na niego, bo to kawałek antywojenny, grindujący z partiami blastów. Pasował idealnie.

I podobnie podeszliśmy do sprawy w dwu pozostałych kompozycjach. W nieco bardziej hardcore'owej piosence pojawił się nasz dobry przyjaciel Roger Miret z Agnostic Front, a w melodyjnej Mikkel Sandager z Mercenary.

Wasze teksty zawsze niosą w sobie pewne przesłanie. W przeciwieństwie do wielu innych zespołów, traktujecie je bardzo poważnie.

Tak, uwielbiamy zmuszać ludzi do myślenia. Nie są to jednak żadne kazania, tylko mówienie o pewnych sprawach. Ten zespół i wszystko, co robimy jest platformą, na której przenosimy nasze przesłanie. Nie widzimy sensu w opowiadaniu ludziom, jak to fajnie jest walczyć ze smokami, albo jak seksowne są dziewczyny, czy jak kiepskiej mam życie.

Kogo k**** obchodzi, jakie jest moje życie lub też, jak kochana czy zła jest moja dziewczyna? (śmiech).

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: dziewczyny | koncerty | muzycy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama