Reklama

"Trudno mi znaleźć nowe nagrania"

Joe Cocker to jedna z legend światowej muzyki pop. Swą karierę rozpoczął jeszcze w latach 60. I z różnymi perypetiami udanie kontynuuje ją do dziś. Nadal sprzedaje sporo płyt, a jego koncerty przyciągają tysiące fanów. Również w Polsce, o czym mogliśmy się przekonać niedawno. Piotr Metz z Radia RMF FM spotkał się ze słynnym angielskim wokalistą, by zapytać go o jego ostatni album, a także o współpracę z Bryanem Adamsem i Beatlesami.

Jakim cudem ciągle ci się jeszcze chce śpiewać?

Co sprawia, że ciągle coś robię? Zawsze lubiłem występować na scenie. Za każdym razem, kiedy nagrywam nową płytę, wydaje mi się, że po tylu latach cały proces będzie przebiegał coraz łatwiej. Ta cała sprawa z motywacją to ciężka rzecz. Ale bardzo tęskniłem za koncertami. Po ostatniej płycie zrobiłem sobie pół roku wolnego i pojechałem na trasę. Mam nadzieję, że teraz też wystarczy mi energii i chęci do pracy.

Czy dobrze mi się wydaje, że kolejna płyta, którą wydajesz, jest dla ciebie czymś w rodzaju usprawiedliwienia powrotu na scenę?

Tak naprawdę to część większej całości. Z każdej nowej płyty dołączam do koncertowego kanonu trzy czy cztery piosenki. Stanowi to dla mnie coś w rodzaju regeneracyjnej kuracji. Lubię śpiewać coraz to nowsze piosenki, to jak powiew świeżości.

Kiedy nagrywasz płytę, myślisz o nowych piosenkach w kategoriach koncertowych, że na przykład tę świetnie ci się będzie śpiewało na żywo?

Od czasu do czasu tak, zazwyczaj jednak tego nie wiem, aż do chwili nagrania. Tak na przykład na nowej płycie jest moja wersja starej piosenki Leonarda Cohena „First We Take Manhattan”, która wydaje się jakby stworzona do śpiewania na żywo.

Podszedłeś do tej piosenki w sposób całkowicie odmienny od oryginału. To bardzo skoczna wersja.

Tak, zresztą podobnie jest z całą płytą. Poprzedni album „Across From Midnight” był raczej bardziej nastrojowy, spokojny, tym razem jednak chciałem dać z siebie coś więcej, popracować bardziej nad wokalem. Być może płyta jest bardziej komercyjna od tego, do czego przyzwyczajeni się fani. Ale tym razem miałem ochotę na coś lżejszego, pogodniejszego.

Na pewno płyta ma inne brzmienie. Perkusja została bardziej wyeksponowana, mocno słychać smyczki. To bardzo nowoczesne brzmienie. Czy takie miałeś założenie już od samego początku?

Tak, tak było. Zresztą przyszli do mnie ludzie z mojej firmy płytowej z prośbą, żebym nagrał płytę o bardziej nowoczesnym brzmieniu. Mój menedżer zasugerował mi pracę ze Stevenem Powellem, znanym między innymi z pracy z Robbiem Williamsem. To było dosyć specyficzne przeżycie, bo - mimo że bardzo osobiście lubię Stevena - to jego podejście do pracy nad płytą jest za bardzo odległe od mojego. On buduje wszystko od samego początku, a ja zazwyczaj pierwsze nagrywam muzykę z żywymi muzykami, a potem dogrywam do tego wokal, wiedząc jak brzmią poszczególne ścieżki. A w przypadku pracy ze Stevenem na początku ustaliliśmy ogólne zasady i w sumie mogłem wtedy zrobić sobie miesiąc wolnego. Całe godziny zajmowało mu tworzenie poszczególnych ścieżek. Dodawał je do siebie, instrument do instrumentu. Bardzo mnie to denerwowało. To trwało jakiś miesiąc, czy nawet dwa. Zastanawiałem się, w którym kierunku to pójdzie. Dla mnie to jest ciągle płyta Joe Cockera. Smyczki są jak najbardziej prawdziwe, co bardzo mi się podoba, zawsze chcę pracować z prawdziwymi muzykami. To byli prawdziwi muzycy, ale cały proces tworzenia muzyki przebiegał inaczej.

Reklama

Czy potrzebujesz jakiegoś określonego terminu, na który musisz się wyrobić, by w ogóle zacząć pracować? Czy musisz mieć jakiś młot nad głową? Czy ustalenie tego terminu może ci w czymś pomóc? Czy wolisz się nie spieszyć?

Raczej nie. Tak było w przypadku tej płyty. Zaczęliśmy nad nią pracować 16 kwietnia. Zajęło nam to pięć miesięcy, a to naprawdę dużo czasu. Wiedziałem, że zaczynamy koncertować w październiku, ale nie odczuwałem tego jako jakieś specjalnej presji, potrzebnej do skończenia płyty.

Kiedy zbierasz piosenki na płytę, jak o tego podchodzisz? Masz przyjaciół, do których dzwonisz z pytaniem, czy mają dla ciebie jakieś piosenki? A może masz taką przechowalnię utworów, które zbierasz z zamiarem nagrania kiedyś w przyszłości?

Czasami tak jest z pewnymi piosenkami. Tak było w przypadku „Manhattanu”. Jakieś trzy czy cztery lata temu pomyślałem sobie, że to mogłaby być wspaniała piosenka. Odłożyłem ją na półkę na później. Ale większość materiału zdobywaliśmy już podczas pracy w studiu. Tak było na przykład z Bryanem Adamsem. Już wcześniej pracowaliśmy razem. Przysłał mi kopię piosenki „She Believes In Me”, która jeszcze nie była skończona. Przysłał mi razem z nią liścik - „Jak ci się podoba, skończę ją dla ciebie”. Nawet o tym nie rozmawialiśmy. Po prostu odesłałem mu wiadomość z prośbą o skończenie kawałka. I skończył ją dla mnie. Nawet nie wiesz, jak trudno mi jest teraz znaleźć dla siebie nowy materiał. Większość obecnych autorów i kompozytorów w ogóle nie przejmuje się takimi starszymi facetami jak ja. Piszą zazwyczaj dla boysbandów.

W przypadku płyty, na której ma się znaleźć 12 piosenek, najpierw zbierasz jakieś 14 piosenek, czy raczej 35?

W grę wchodzi przesłuchanie tysiąca taśm. Oczywiście, mam ludzi, którzy mi pomagają, jak na przykład Roger Davies. To oni zajmują się wyszukiwaniem dobrych piosenek dla mnie. Kiedy okazuje się, że Joe Cocker nagrywa nową płytę i dowiadują się o tym ludzie z banku piosenek, jesteśmy zasypywani taśmami. Nawet nie wiesz, jakie straszne rzeczy potrafią nam przysyłać. Rzeczy, które w ogóle do mnie nie pasują, których nikt normalnie by mi nie przysyłał. Z tego tysiąca zostaje jakaś setka. I tymi ja się zajmuję.

Wspomniałeś, że ostatnią płytę nagrywałeś inaczej niż zwykle. A jak było z wokalem? W którym momencie nagrałeś swój śpiew? Czy to była ostatnia rzecz, jaką zrobiłeś?

Tak, generalnie tak. Wcześniej nagrywałem coś w rodzaju wokalu próbnego, to była taka podstawa, która służyła muzykom za punkt odniesienia. I dopiero później nagrywałem resztę. Wiesz, w latach 60., kiedy zaczynałem, nagrywało się wszystko po 6, 7 razy i później wybieraliśmy najlepszy wokal. Teraz oczywiście, dzięki obecnej technice, można sprawić, że ostatni wers stanie się pierwszym. Ale nie lubię się zbyt często posługiwać. Wolę, by korpus piosenki stanowił jednorodny wokal, z jednakowym ładunkiem emocji. Steve był bardzo dobry pod tym względem. Musiałem nieźle się napracować i powtarzać, by nagrać właściwy wokal.

Zawsze uważałem, że powinieneś nagrać płytę koncertową podczas występu w klubie, w małej sali klubowej. Masz może w planach coś takiego?

Cóż, nie wiem. Ostatnią płytę koncertową nagrałem jakieś sześć lat temu. Za każdym razem zakładam, że to moja ostatnia płyta tego rodzaju. Ale to dobra myśl. To nie byłoby wcale takie głupie.

Jak wyglądałby twój wymarzony zespół podczas takiego koncertu w klubie. Teoretycznie oczywiście?

Nigdy o tym nie myślałem. Na pewno chciałbym mieć ze sobą takich ludzi jak Steve Winwood, Chris Staington, który gra ze mną teraz. Musiałbym spokojnie usiąść i pomyśleć. Na pewno Jim Cappaldi z Traffic. Mógłbym zagrać z takim zespołem. Mógłbym zresztą wymyślić wiele takich składów.

Na zakończenie naszej rozmowy pytanie z przeszłości. Istnieje legenda, że nagrałeś piosenkę the Beatles wcześniej niż oni sami.

Tak naprawdę było trochę inaczej. Chodzi o „She Came In Trough The Bathroom Window”. Zaszedłem kiedyś do studia Apple i dostałem tam tę piosenkę od Paula. George Harrison dał mi „Something”. Oni ciągle jeszcze pracowali nad tymi piosenkami. Nie wiedziałem, że praca nad nimi zajmie im tak dużo czasu. W międzyczasie udało mi się nagrać moje wersje tych piosenek, a moja płyta wyszła przed „Abbey Road”. Tak więc jest to prawda.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: nagrania | piosenki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama