Reklama

"Nie jestem zwolennikiem mieszania języków"

Co mają ze sobą wspólnego zespoły TSA i Red Hot Blues? Obydwie grupy zadebiutowały albumami koncertowymi. Na tym podobieństwo się jednak kończy. TSA to już legenda ciężkiego grania, mająca na koncie płyty zaliczane do klasyki rocka w naszym kraju. Zespół Red Hot Blues rodem z Trójmiasta właściwie zaczyna swoją karierę, pomimo że w 2001 roku stuknęło mu dziesięć lat istnienia, a poza tym tworzy w nieco innej, rockowo-bluesowej stylistyce. Chwała muzykom tria za to, że chce im się grać i że wciąż wierzą, iż polski rynek kiedyś przychylnym okiem spojrzy na takich jak oni wykonawców. A że warto przyjrzeć się bliżej Red Hot Blues, przekonuje ich debiut płytowy "Rockin’ In The Free World". Z okazji wydania płyty i dziesięciolecia istnienia Red Hot Blues, z Mirkiem Wojciechowskim, gitarzystą i wokalistą zespołu, rozmawiał Lesław Dutkowski.

Na początek trochę spóźnione serdeczne życzenia z okazji 10. rocznicy istnienia zespołu. Jak podsumowałbyś ten okres dla Red Hot Blues? Co zaliczyłbyś w poczet sukcesów, a co uznał za porażki?

Dziękuje bardzo. Sukcesem jest to, że zespół gra dalej. Porażką jest recenzja, która ukazała się niedawno w "Tylko Rocku". Po prostu facet o jakimś chorym przeroście ego wypowiada się na temat mojej angielszczyzny. Równie dobrze mógłby dyskutować na temat angielszczyzny Boba Marley’a. Jest to w ogóle piramidalna bzdura. Niemniej uważam, że takie recenzje podkopują zaufanie ludzi, którzy słyszą cokolwiek o zespole do samego zespołu. Od pisma fachowego, jakim mieni się "Tylko Rock", wymagam, aby recenzje były w jakimś tam stopniu fachowe. Każdy może mieć różne odczucia. Facet napisał stek bzdur, między innymi, że gramy bez drive’u i tak dalej. Ja się z tego mogę tylko śmiać. I tak samo trafił kulą w płot gdy wymienił jako porażkę numery, które na płycie wyszły dobrze, jak "Good Mornin’ Little Schoolgirl" czy "Red House" (śmiech). Ponadto dla mnie porażką było to, że w 1995 roku po koncercie nieopatrznie poślizgnąłem się i złamałem sobie rękę w nadgarstku. Niestety, spowodowało to totalny zastój zespołu jeśli chodzi o promocję na koncertach. Graliśmy wtedy bardzo mało. Cała fala zainteresowania grunge rockiem upadła, a my byliśmy dość mocno związani z ruchem grunge’owym w Polsce.

Reklama

Dopiero po dziesięciu latach istnienia doczekaliście się debiutu płytowego... Czemu tak długo to trwało?

W międzyczasie wydawaliśmy własnym sumptem single, które pojawiały się w radiach. Nawet zrobiliśmy teledysk, który leciał w "Clipolu". Jeden z naszych singli - "Światła wielkiego miasta" - znalazł się w tygodniku "Music And Media" na liście najczęściej puszczanych w Europie utworów radiowych. Nie było jednak zainteresowania żadnej poważnej wytwórni wydaniem płyty. Z małymi wytwórniami z kolei ciężko się było dogadać. Koledzy z innych zespołów, wydając w jakichś małych wytwórniach, wpadali później w tarapaty, bo okazywało się, że nie dostawali żadnych pieniędzy. Na dodatek wytwórnie podpisywały jakieś dziwne umowy, rościły sobie pretensje do własności materiału. Znam ludzi, którzy zostawali nagle bez repertuaru, ponieważ nie mogli go wykonywać, gdyż nie mogli się dogadać z wytwórnią. Ponadto ja w dalszym ciągu uważam, że na naszym rynku polskim, jeżeli ktokolwiek wyda płytę przez małą wytwórnię, musi liczyć się z tym, że ta płyta pozostaje nieznana. Żadna mała wytwórnia nie ma takiej siły przebicia, aby dotrzeć do mediów. Jest to naprawdę trudna sprawa, żeby umieścić jakikolwiek swój utwór w radiach publicznych.

Wspomniałeś o teledysku, wspomniałeś o wydanych singlach. Rozumiem, że oddźwięk na wasze wydawnictwa był niewielki. Interesuje mnie jedna rzecz, dlaczego materiał na "Rockin’ In The Free World" to w zdecydowanej mierze twórczość innych artystów?

To wynikło z koncepcji mojej i wydawcy, ponieważ nagraliśmy dwa koncerty w Radiu Gdańsk, w czasie których wykonywaliśmy nagrania singlowe i właśnie standardy.

Ale czy nie myśleliście, by zawrzeć na albumie nagrania z singli, które dość ciężko jest zdobyć?

Była taka koncepcja. W ogóle rozważany był pomysł pomieszania standardów z naszymi utworami, ale ja nie jestem zwolennikiem mieszania języków. Dla mnie brzmiało to niefajnie. Język polski ma zupełnie inną rytmikę i można na przykład nagrać jeden utwór po angielsku nagrywając płytę polską, ale żeby tak raz po angielsku, raz po polsku? Nie brzmiało to dobrze. Kilkakrotnie przesłuchiwałem materiał, wydawca też, i doszliśmy do wniosku, że najpierw wydamy to, co jest w języku angielskim, tym bardziej, że wolałbym, aby nasze utwory zostały nagrane w studiu na ślady. Ten koncert to jest dosłownie 100 procent live. Wszystko jest nagrane na dwa ślady. Tam nie ma żadnych poprawek. Wiem z doświadczenia, że ludzie wolą produkcje studyjne.

Przed laty próbowaliście połączyć w waszej muzyce elementy różnych stylów, m.in. rapu i grunge’u. W końcu jednak postawiliście na mieszankę rocka i bluesa, czyli coś, co obecnie w Polsce ma raczej marne szanse na zdobycie większej liczby odbiorców. Patrząc z perspektywy czasu, uważacie ten wybór za trafny, biorąc pod uwagę na przykład to, że obecnie po drugiej stronie Atlantyku zespoły, które łączą rap czy metal z rockiem, odnoszą wielkie sukcesy?

To jest związane z kolei z dobrym tekstem. Do utworu rapowego musi być naprawdę dobry tekst. Nigdy nie potrafiłem napisać takiego dobrego tekstu. Właściwie jeden napisałem, był to utwór zatytułowany "Bolek i Olek" i został nagrany w 1995 roku, zaraz po wyborach, gdy jeszcze nie było wiadomo, kto wygrał [w wyborach na prezydenta]. Ja ten utwór posłałem do radia RMF, ponieważ RMF zawsze reklamował się w ten sposób, że puszczą wszystko, co ludzie przyślą, jeżeli jest to nagrane na jakimś tam poziomie. Jednak utwór nie został wyemitowany. Raz został wyemitowany w naszym lokalnym radiu i skończyło się to dla mnie banicją na kilka lat. (śmiech) Później, jeśli cokolwiek przynosiłem, było to odsłuchiwane kilkakrotnie, bo słyszałem, że po emisji "Bolka i Olka" zrobiła się leciutka zadyma. Wracając do tych singli, które wydawaliśmy, jest taki pomysł, żeby zebrać je na jednej płycie, tylko powinniśmy jeszcze dograć ze dwa kawałki, aby na płycie było 10 numerów. Osiem to trochę mało.

Jesteście zespołem z Trójmiasta, a tamtejsza scena kojarzy się raczej z rockiem alternatywnym. Czy ciężko jest egzystować w takim środowisku zespołowi, który gra taką muzykę jak Red Hot Blues?

Powiedziałbym, że nie tylko w trójmiejskim środowisku jest ciężko. Nas tu po prostu nienawidzą za to, że gramy inaczej niż cała reszta. To jest jakaś dziwna sprawa, że jeżeli pojawia się w Polsce zespół, który naprawdę dość dobrze gra, nagle styka się z taką zawiścią środowiska, a co jest szczególnie bolesne, styka się z zawiścią zespołów grających podobną muzykę. Na rynku trójmiejskim mamy taki przykład - od 25 lat działa tu zespół grający podobnie i już kilkakrotnie podłożyli nam świnię wykopując nas z imprezy, ponieważ przyszli i zaniżyli koszty. A organizatorzy w tej chwili patrzą tylko na pieniądze. Jeżeli ktokolwiek przyjdzie i powie im, że dostaną podobny produkt o połowę taniej, to nie ma litości.

Materiał na płytę został zarejestrowany w studiu Radia Gdańsk w dość nietypowych okolicznościach, w czasie audycji "Salon Literacki". Graliście w przerwach rozmów z zaproszonymi gośćmi. To raczej nie były zbyt komfortowe warunki. Nie myśleliście o nagraniu materiału podczas waszego koncertu w jakimś klubie, w którym atmosfera byłaby chyba inna i nie byłoby tylu niespodzianek?

Był taki pomysł. Ja się nosiłem z tym od dłuższego czasu. Po prostu ta sprawa była cały czas odkładana. To wymaga jednak trochę starania, bo produkcja koncertu musi być dość dobra, a naprawdę szkoda, że nikt nigdy nie zdecydował się, żeby sprawę doprowadzić do końca. Na przykład żałuję bardzo, że nie nagraliśmy koncertu, który graliśmy w Gdyni podczas Nocy Świętojańskiej. Na dodatek przepadła jeszcze sprawa obrazków, które zostały wtedy nakręcone. Nie zostało to dopilnowane. Ale to jest dowód na to, że nie ma w Polsce dobrych menedżmentów. Ludzie wykorzystują zespoły i artystów po to, by tylko zarobić jakieś pieniądze, a tak właściwie to nie interesują się całą stroną promocyjną.

W jednym z wywiadów powiedziałeś, że właściciele pubów przerywają czasami wasze koncerty mówiąc, że gracie za głośno. Jak w takim razie udaje wam się organizować i grać normalne koncerty?

My staramy się w pubach nie grać. Przynajmniej w Trójmieście, bo skończyłoby się tak jak podczas jednego z koncertów w Gdańsku - do dzisiaj nie dostaliśmy wszystkich pieniędzy za koncert, który właściciel pubu sam przerwał, czyli powinien się wywiązać ze zobowiązania finansowego, jeśli nie chciał nas słuchać. Było to dziwne, bo słyszał nas poprzednio i jakoś mu pasowało. Tylko że chodziło o rodzaj publiczności, która wtedy przyszła - ludzie z takimi szerokimi karkami i dresach z lampasami niekoniecznie lubią muzykę Hendrixa. (śmiech) Ponadto w Gdańsku nie bardzo jest gdzie grać. Ja na przykład staram się szanować i nie będę grał za 50 złotych, ponieważ tyle kosztuje mnie przystąpienie do samego koncertu. Zakup jednego kompletu strun do gitary to w tej chwili wydatek około 30 zł. Staram się postępować na tyle zawodowo, że nie oszukuję słuchaczy i nie będę grał na jakichś zniszczonych strunach, nie mając odpowiedniego brzmienia. Uważam, że jeżeli ludzie przychodzą na koncert, nieważne pięć czy dziesięć osób, trzeba ich szanować i powinni dostać to, co zespół potrafi zrobić najlepiej. U nas nie ma czegoś takiego, że mówimy, iż przyszło mało osób, bądź jest kiepska scena, to będziemy grali tak sobie.

Przestudiowałem dokładnie waszą biografię i mocno zaskoczyło mnie to, że ani razu nie pojawia się w niej nazwa Rawa Blues. Nie próbowaliście nigdy tam zagrać, czy też odrzucono was, bo byliście za głośni?

Nie, tu chodzi z kolei o zupełnie coś innego. My zawsze zabieramy swój sprzęt. Ja nie będę grał na jakichś wzmacniaczach, które nie zapewnią mi minimum profesjonalnego brzmienia. A jeżeli chcieliśmy zagrać na Rawie Blues, to się kończyło właśnie zaproszeniem nas do grania między zespołami amatorskimi, ponieważ na Śląsku jesteśmy zespołem nieznanym. To się też wiąże z taką zawiścią środowiska, ponieważ dostawali nasze single i nagle coś, co jest dobrze notowane, było niezauważone. Nie wiem czy wiesz, ale Piotr Kaczkowski w swojej audycji puszczał singel "Płonący dom sąsiada", numer, który zrobiłem z loopami, nagrałem slide’y i tak dalej, i bardzo się to podobało. Płytkę między innymi z tym utworem dostali ludzie zajmujący się Rawą Blues i potem nie było żadnego kontaktu z ich strony. Tak jak mówiłem, nasz menedżment też miał swoją wizję prowadzenia zespołu, ale chyba się ona nie bardzo sprawdziła, bo okazało się, że zostaliśmy jakby wyizolowani w pewien sposób ze środowiska.

Wiem, że planujecie wydanie drugiej płyty, tym razem już wyłącznie z własnym materiałem. Czy już rozpoczęliście prace? Możesz powiedzieć ile kompozycji zarejestrujecie, w którym studiu i kto to wszystko wyprodukuje?

Zarejestrujemy raczej na pewno w Radiu Gdańsk, z tym, że będziemy już nagrywać na ślady, by można było dokonać jakiejś małej produkcji. Chciałbym, aby nagrywał to ten sam realizator, który zrobił nam płytę live [Michał Mielnik - przyp. red.], ponieważ świetnie sprawdził się w tej roli. On czuje muzykę, jaką gramy, a to też jest bardzo ważne. Atmosfera studia w Radiu Gdańsk bardzo nam odpowiada, jest ono świetnie przygotowane akustycznie. W tej chwili mam wahania odnośnie tego, co mamy nagrać. Liczyłem, że po wydaniu tych standardów będzie jakiś większy odzew, przynajmniej ze strony stacji radiowych, które dostały płytę. Nie wiem, czy mamy grać takie bluesowe, ciężkie rzeczy, jakie gra np. Govt. Mule, czy wrócić do tej hiphopowej koncepcji grania. My w dalszym ciągu gramy rockowo-hiphopową wersję utworu "Płonący dom sąsiada", ale jeszcze inną niż ta z loopami.

A czy są szanse, że dorzucisz single sprzed lat do listy utworów na płycie, bo podobno tym razem wszystkie utwory będą zaśpiewane po angielsku?

Właśnie tego też nie wiem. Cały czas waham się. Chciałbym nagrać po angielsku z tego powodu, że nagrywając płytę w języku polskim zamykamy sobie drogę do jakichkolwiek występów w klubach w Niemczech czy w Danii. A tam jednak gra się taką muzykę na żywo. Tym bardziej, że mój kolega z Kanady był bardzo żywo zainteresowany zorganizowaniem nam jakiejś małej trasy po klubach w Kanadzie.

Wydawcą nowej płyty również będzie wytwórnia Futurex?

Chciałbym, aby tak było, ponieważ bardzo dobrze mi się współpracuje z tą firmą, aczkolwiek nie wiemy, czy się na to zdecydujemy ze względu na brak siły przebicia takiej małej firmy. To powoduje, że chyba będziemy jeszcze szukać jakichś większych firm, które mogą nam zapewnić przynajmniej lepszą dystrybucję.

Przeczytałem, że zaproszono was na koncerty do Nowego Jorku. Jak doszło do tego, że tam was chcą, a tutaj nie za bardzo?

Z Ameryką to jest taka sprawa - byłem tam trzy lata temu po prostu prywatnie. Trafiłem na Glenns Fall Blues Festival, gdzie spotkałem się z Luckym Petersonem, Susan Tedeschi, Frankiem Gracem i paroma innymi jeszcze osobami. Poznałem fajnych ludzi z zespołu Frosby Blues, to najlepszy zespół grający southern rocka w stanie Nowy Jork. Organizatorzy, włącznie z właścicielem takiego bardzo dużego klubu, byli zainteresowani, kiedy puściłem im swojego singla. Powiedzieli - Przyjedź z zespołem, możesz u nas grać. Sprawa rozbija się o jedną rzecz, o oficjalne załatwienie zaproszenia, ponieważ nie interesuje mnie wyjazd, jak w przypadku wszystkich polskich zespołów, które jadą do klubów polonijnych i grają "na czarno". O ile w klubie polonijnym można sobie zagrać dwa, trzy koncerty i raczej nikt z Immigration Office się nie pojawi, to w momencie, kiedy byśmy grali kilkadziesiąt koncertów w klubach amerykańskich, mogłoby się to dla nas skończyć natychmiastową deportacją. Sprawa jest na razie w zawieszeniu, tym bardziej, że po wydarzeniach z września 2001 roku jakoś nie bardzo chce mi się jechać, tym bardziej, że wiem od siostry, iż ludzie przestali się tak bardzo interesować rozrywką, mniej osób uczęszcza do klubów, jakoś to wszystko oklapło.

Dziękuję bardzo za rozmowę.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: koncert | RMF | śmiech | single | ślady | koncerty | blues
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama