Reklama

"Bardzo chciałbym wrócić do Polski"

Pod koniec lat 90. byli członkowie formacji Whitesnake - gitarzyści Mickey Moody i Bernie Marsden oraz basista Neil Murray - założyli zespół The Company Of Snakes, nie ukrywając, że zamierzają dokonać karkołomnego wyczynu - grać jak Whitesnake, tyle że bez Davida Coverdale'a. Za perkusją zasiadł John Lingwood (grał m.in. z Rogerem Chapmanem), na instrumentach klawiszowych mistrzowsko gra Don Airey (m.in. Rainbow, Gary Moore, Ozzy Osbourne), a za mikrofonem stanął równie młody co utalentowany Szwed Stefan Berggren. Wynikiem ich pierwszej wizyty w studiu nagraniowym był album "Burst The Bubble", wydany na początku 2002 roku, będący esencją podszytego bluesem hardrocka, z którego zasłynął kiedyś Whitesnake. Z Berniem Marsdenem, gitarzystą znanym m.in. z gry w Whitesnake, Alaska i UFO, rozmawiał Jarosław Szubrycht.

Kiedy postanowiłeś wrócić do muzyki Whitesnake? Jak doszło do powstania The Company Of Snakes?

Niecałe trzy lata temu dogadałem się z Robertem Hartem, byłym wokalistą Bad Company i postanowiliśmy razem trochę pograć. Od jego zespołu przejęliśmy pierwszą część nazwy, od Whitesnake drugą i tak powstało The Company Of Snakes. Koncertowaliśmy wspólnie przez rok z okładem i już mieliśmy zarezerwowane studio, ale Robert nagle postanowił wracać do Ameryki. Trochę mnie zawiódł, ale cóż, to urodzony artysta solowy, źle się czuł w zespole... Wtedy zjawił się chłopak ze Sztokholmu, Stefan Berggren, który śpiewa z nami do dziś.

Reklama

Debiut The Company Of Snakes to płyta koncertowa "Here They Go Again", rzekomo zarejestrowana na festiwalu w Wacken, w 2000 roku. Wszystko to pięknie, ale śpiewa na niej Stefan, którego w Wacken na scenie na pewno nie było. O co chodzi?

Wygląda to na cud, prawda? (śmiech) Facet, którego widziałeś na scenie w Wacken, nie był ani Robertem Hartem, ani Stefanem Berggrenem. To Gary Barden, były wokalista Michael Schenker Group, który zaśpiewał z nami pięć koncertów. Kiedy Robert spakował manatki i wyjechał do Ameryki, byliśmy w środku sezonu koncertowego i potrzebowaliśmy na gwałt jakiegoś następcy. Gary zgodził się nam pomóc, ale nigdy nie miał być wokalistą The Company Of Snakes. Mimo to postanowiliśmy nie zmieniać planów i nagraliśmy w Wacken płytę koncertową, a parę miesięcy później wykasowaliśmy głos Gary'ego i Stefan zaśpiewał wszystko jeszcze raz. Nie jest to więc w pełni album koncertowy.

Jak znaleźliście Stefana, młodego człowieka z dalekiej Szwecji?

To on nas znalazł. Kiedy rozniosło się, że Robert odchodzi, przyszedł do mnie akustyk, z którym od lat pracuję przy koncertach i powiedział: Bernie, znam chłopaka z Sztokholmu, którego koniecznie powinieneś przesłuchać. Tak zrobiłem i doszedłem do wniosku, że następnych przesłuchań nie będzie. Stefan dostał tę robotę od ręki.

Nie dziwię się, bo jest bardzo dobrym wokalistą. Ale co zrobiłbyś, gdyby nagle zadzwonił do ciebie David Coverdale i powiedział: Stary, nagraliście naprawdę świetny album. Chciałbym znowu z wami pośpiewać...?

Przede wszystkim byłbym bardzo zaskoczony. (śmiech) Wiem, co masz na myśli, ale wątpię, czy Dave byłby zainteresowany jakąkolwiek współpracą. A gdyby był, zespół nie nazywałby się The Company Of Snakes, ale po prostu Whitesnake. Tak czy owak, bardzo chciałbym pograć jeszcze kiedyś z Davem. W końcu współtworzyliśmy kiedyś jeden z najlepszych zespołów rockowych na tej planecie, a okazja do grania z wokalistą tego formatu co Dave, nie zdarza się co dzień...

Czy zakładając The Company Of Snakes chciałeś grać wyłącznie stare numery Whitesnake, tak jak ma to miejsce na "Here They Go Again", czy planowałeś już wtedy nagranie płyty z nowymi kompozycjami?

Założyliśmy ten zespół, bo w pewnym momencie dotarło do nas, jak bardzo popularne napisaliśmy kiedyś utwory, jak bardzo ludzie za nimi tęsknią i jak niewiele brakuje, by zostały na zawsze zapomniane. Mówię przede wszystkim o tych najbardziej znanych - "Fool For Your Lovin'", "Here I Go Again" czy "Lovehunter". Potem zaczęliśmy grać również piosenki mniej popularne i okazało się, że zapotrzebowanie na nie jest wcale nie mniejsze. No i zaczęło się! Neil i Micky podzielali mój entuzjazm niemal od początku. Przez pewien czas grał nawet z nami na klawiszach Don Airey, ale odszedł, bo miał wiele innych planów.

Czy coraz większa aktywność The Company Of Snakes oznacza, że Moody Marsden Band już nie istnieje?

Nie mamy ostatnio zbyt wiele czasu na ten zespół, ale nie oznacza to, że zakończyliśmy działalność. Raz na jakiś czas zdarza się, że dzwoni telefon i ludzie nie chcą koncertu "jakiegoś The Company Of Snakes", interesuje ich tylko Moody Marsden Band. Nade wszystko lubią starego bluesa, rhythm'n'bluesowe standardy i dlatego Moody Marsden Band im odpowiada. Najczęściej są to organizatorzy festiwali dla motocyklistów. (śmiech) Pogramy pewnie coś latem, bo w sierpniu zamierzamy wydać box z niepublikowanymi nagraniami Moody Marsden Band. Rozmawiamy teraz na ten temat z trzema wytwórniami i negocjujemy warunki.

A na czym polega różnica pomiędzy The Snakes a The Company Of Snakes?

To dwa całkowicie różne zespoły, które łączy tylko fakt, że grałem tam z Mickym. W The Snakes, chyba w 1997 roku, po raz pierwszy sięgnęliśmy po nagrania Whitesnake. Jako The Snakes nagraliśmy jeden album dostępny wyłącznie w Skandynawii i jeden przeznaczony tylko na rynek japoński. Potem daliśmy sobie spokój, bo doszedłem do wniosku, że jak mam się zajmować graniem takiej muzyki, trzeba wszystko zrobić od nowa, ze znacznie lepszymi muzykami.

Mówisz, że The Snakes i The Company Of Snakes to dwa różne zespoły, a przecież na "Burst The Bubble" znalazło się aż sześć utworów, których oryginalne wersje pochodzą z "Once Bitten" The Snakes.

Ludzie z SPV znali tę płytę The Snakes i bardzo podobały im się niektóre kompozycje. Pojawił się pomysł, by wydać płytę "Once Bitten" w Europie, ale szybko wybiłem im go z głowy. Zaproponowałem w zamian, że najlepsze utwory z tamtej płyty nagramy ponownie i tak się stało. Nowe wersje tych utworów są dużo, dużo lepsze od oryginałów, zapewniam cię...

Kiedy zaczęliście komponować materiał na "Burst The Bubble", zakładaliście, że musicie nagrać coś możliwie najbardziej zbliżonego do muzyki, którą 20 lat temu wykonywaliście z Whitesnake?

Choć po przesłuchaniu płyty można odnieść takie wrażenie, my naprawdę nic z góry nie zakładaliśmy. Po prostu w ten sposób komponujemy od kilkudziesięciu lat. Jeśli posłuchasz płyt zespołów, które współtworzyłem przed powstaniem Whitesnake, bez trudu zauważysz, że już wtedy pisałem takie piosenki. Owszem, myśleliśmy w studiu, że fajnie byłoby nagrać znów coś równie dobrego jak "Fool For Your Lovin'", ale nie można przecież takich rzeczy robić na siłę. Komponowaliśmy więc jak najlepsze rzeczy i nagrywaliśmy je. A że duch Whitesnake unosi się nad tymi nagraniami - z tego mogę się tylko cieszyć...

Producentem płyty był pochodzący z Bułgarii gitarzysta Nikolo Kotzev. Jak doszło do tej współpracy?

To nieprawda! Masz zapewne kopię promocyjną "Burst The Bubble", bo we wkładce do niej w SPV błędnie wydrukowano, że Kotzev produkował tę płytę... Tymczasem Nick zajmował się tylko kwestiami technicznymi, a płytę wyprodukowałem sam. Zresztą opóźnienie "Burst The Bubble", zapowiadanego wcześniej na wiosnę 2001 roku, wiązało się głównie z tym, że Nikolo zrobił pierwszy miks materiału, który w ogóle nie przypadł mi do gustu. Postanowiłem więc zmiksować album sam, ale że w studiu, w którym chciałem to zrobić, nagrywał wtedy Saxon, musiałem poczekać kilka miesięcy, aż do października 2001 roku. A ponieważ nie chcieliśmy wydawać płyty tuż przed końcem roku, razem z tymi wszystkimi świątecznymi składankami, poczekaliśmy do stycznia. "Burst The Bubble" ukazało się dokładnie rok po "Here They Go Again", więc nic się chyba złego nie stało? Ale żyjemy w dobie Internetu i wystarczy, że powiem komuś w niezobowiązującej rozmowie, że przygotowujemy nową płytę, a następnego dnia piszą o tym serwisy internetowe z całego świata. I co tydzień dziesiątki ludzi dzwonią do mnie lub mailują z pytaniem: Hej Bernie, gdzie ta płyta?

No i w końcu doczekali się wydania "Burst The Bubble". Jakie były pierwsze reakcje, pierwsze recenzje tej płyty?

Jak dotąd, absolutnie fantastyczne! Wszyscy mi mówią, że to jest płyta, którą mieli nadzieję, że nagramy... Sam wiem, że to dobry album, że jest świetnie zagrany, ale nie spodziewałem się, że reakcje będą aż tak entuzjastyczne. Najtrudniejszą robotę miał do odwalenia Stefan, bo to jeszcze dzieciak, który musiał zmierzyć się z legendą. My jesteśmy starymi wyjadaczami i nie straszne nam nawet najgorsze recenzje, ale dla niego mogłyby być problemem. Na szczęście w studiu spisał się świetnie, a na scenie jest jeszcze lepszy.

Kiedy będziemy mogli się o tym przekonać na własne oczy? Planujecie trasę promującą "Burst The Bubble"?

Zaczynamy za kilka tygodni od Wielkiej Brytanii, potem lecimy do Republiki Południowej Afryki, by w czerwcu zająć się na poważnie Europę. Na pewno zagramy w Niemczech, Austrii, Szwajcarii, a może i w Polsce. Kto wie? Ja w każdym razie byłem już w Polsce, bardzo dawno temu...

Dokładnie w 1986 roku. Grałeś z Alaską na festiwalu Metalmania w Katowicach.

Tak jest! A dzień później daliśmy jeszcze koncert w Warszawie... To były dla Polski ciężkie czasy i na pewno wiele zmieniło się na lepsze. Grał wtedy z nami jakiś polski zespół. Nazwy nie pamiętam, ale kolesie byli bardzo fajni i wiem, że dawałem im jakieś części do ich wzmacniacza, bo nie mogli tego nigdzie dostać. Dla mnie to było takie dziwne... W Katowicach graliśmy w ogromnej hali. Kiedy przyjechaliśmy i zobaczyłem to miejsce, tłum stojących przed nim ludzi, myślałem, że będzie jakiś mecz. A tu mi mówią, że nie mecz, ale nasz koncert. (śmiech) Bardzo chciałbym po tylu latach wrócić do Polski.

A co w ogóle się stało z Alaską? Nie ma szans na reaktywowanie zespołu?

Nie, dwóch kolegów z Alaski w ogóle nie zajmuje się już muzyką. Ale przyznaję, że to był interesujący zespół, z którym przez jakiś czas świetnie się bawiłem. Na okres najfajniejszego klimatu w Alasce przypadła właśnie nasza wizyta w Polsce. Naprawdę cieszyliśmy się wtedy graniem rock'n'rolla!

Dlaczego zdecydowałeś się opuścić Whitesnake po wydaniu płyty "Saints & Sinners"?

Byliśmy wówczas jednym z największych zespołów rockowych na świecie, ale jednocześnie mieliśmy wielkie kłopoty z prowadzeniem interesów grupy. Wymyśliliśmy sobie więc, że zrobimy sobie pół roku przerwy, odpoczniemy, a potem wrócimy w pełni sił. Tragedia polega na tym, że nie wróciliśmy, że wciąż odpoczywamy. (śmiech)

Kiedy odszedłeś z Whitesnake, wykonującego bardzo angielskiego rocka, mocno osadzonego w bluesie, zespół zaczął dryfować w kierunku typowo amerykańskiego hard rocka, pisanego z myślą o koncertach na stadionach. Jak podobają ci się takie płyty, jak "1987" czy "Slip Of The Tongue"?

Moim zdaniem "1987" to wspaniała płyta! John Sykes jest świetnym gitarzystą i doskonałym partnerem do komponowania dla Davida. Niestety, nie mogę tego samego powiedzieć o jego następcach. Na przykład "Slip Of The Tongue" to płyta niezła, ale brzmiąca bardziej jak solowy album Steve'a Vaia niż materiał Whitesnake. No i jak już jestem z tobą szczery, to powiem ci, że wersja "Fool For Your Loving", którą wtedy nagrali, jest wyjątkowo słaba. (śmiech) Rzadko słucham "Slip Of The Tongue", dużo bardziej podoba mi się to, co ostatnio nagrywa David, na przykład jego ostatnia płyta "Into The Light". Dave to doskonały wokalista i zawsze słucham go z przyjemnością. I chociaż nie odnosi ostatnio zbyt wielkich sukcesów, w niczym mi to nie przeszkadza. Dobra muzyka to dobra muzyka, tylko ona się liczy, nie pozycja na listach przebojów.

Masz z nim w ogóle kontakt?

Nie rozmawiałem z Davidem przynajmniej od roku, ale sporadycznie się widujemy. Jego syn jest mniej więcej w tym samym wieku, co moja córka, więc kiedy ostatnio się spotkaliśmy, więcej rozmawialiśmy o wychowywaniu dzieci, niż o muzyce. (śmiech)

Czy spełniły się marzenia, które towarzyszyły ci, kiedy po raz pierwszy sięgnąłeś po gitarę?

Tak! Tym bardziej, że moim pierwszym marzeniem było w ogóle mieć gitarę. A kiedy już ją kupiłem i nauczyłem się na niej grać, nie posiadałem się ze szczęścia! Kiedy zobaczyłem Beatlesów, od razu chciałem być Beatlesem. Grałem najpierw po małych klubach, potem po coraz większych i ani się spostrzegłem, kiedy zostałem zawodowym muzykiem. Spełniły się wszystkie moje marzenia - dostałem złotą płytę, potem platynową, wyprzedawaliśmy do ostatniego miejsca koncerty w halach na 10 tysięcy osób... Dlatego dzisiaj gram muzykę już tylko po to, by się dobrze bawić. Muzyka ma mi sprawiać radość i sprawia. Dlatego nie gram zbyt wielu koncertów rocznie, ale za to gram tylko tam, gdzie chcę i jakie chcę. Dlatego zamiast po raz setny jechać do Ameryki, wolałbym zagrać w Polsce, Rosji, czy na Węgrzech.

Czy myślisz, że takie płyty, jak "Burst The Bubble", kupią tylko ci, którzy pamiętają lata chwały rocka czy sięgną po nie również przedstawiciele młodszych pokoleń?

Mam nadzieję, że wśród młodych ludzi jest coraz więcej wielbicieli dobrego hard rocka. Zdarza się, że rozmawiam z kilkunastoletnimi chłopakami w koszulkach Linkin Park czy Slipknot, którym bardzo podoba się muzyka The Company Of Snakes, a nie mają pojęcia o tym, że grałem kiedyś w Whitesnake. Więcej, oni nawet nie wiedzą, że był taki zespół... Ale to dobrze, bo to oznacza, że muzyka broni się sama.

I nie zamierzacie podlizywać się młodzieńcom angażując do The Company Of Snakes rapera i DJ-a?

Raczej nie. Dobrze jest, kiedy ludzie znają swoje miejsce. (śmiech)

Dziękuję za wywiad.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: john | muzyka | śmiech
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy