Reklama

"Metalowy świat jest nam obcy"

Angielska grupa Threshold pogodzi fanów rocka progresywnego i heavy metalu, w taki sam sposób, w jaki godzi ich ambitna twórczość grup Dream Theater czy Fates Warning. Najnowszy album Brytyjczyków, debiut w barwach niemieckiej wytwórni InsideOut, to zaproszenie w niemal godzinną podróż po dźwiękowych krainach, które powinny przypaść do gustu nawet najbardziej wybrednym fanom tego rodzaju muzyki. Nienaganna technika i świetne kompozycje – czego więcej można wymagać? Z Richardem Westem, obsługującym w zespole instrumenty klawiszowe, rozmawiał Jarosław Szubrycht.

Możemy zaczynać?

Zanim przejdziemy do wywiadu, powiedz proszę, czy podobał ci się nasz nowy album?

Tak, nawet bardzo. Z jednym wyjątkiem...

Pozwól mi zgadnąć. Chodzi o utwór „Keep My Head”?

Tak, skąd wiedziałeś?

(śmiech) Na każdej płycie Threshold znajdziesz przynajmniej jeden łagodniejszy utwór. Nigdy nikomu to nie przeszkadzało, ale tym razem prawie wszyscy narzekają. Naprawdę nie wiem, co jest nie tak z „Keep My Head”. Czyżby był zbyt komercyjny? A może ludziom nie podoba się użyty w nim automat perkusyjny? Możesz mi powiedzieć?

Reklama

Chyba chodzi o pierwszy z podanych przez ciebie powodów. „Keep My Head” wydaje mi się zbyt komercyjny i zbyt prosty, w porównaniu z pozostałymi utworami?

Nigdy nie stroniliśmy od melodyjnych refrenów, które dałoby się zanucić. Być może jednak „Keep My Head” wywołuje tak mieszane uczucia dlatego, że znalazł się na płycie przed „Narcissus”, najdłuższą i najbardziej złożoną aranżacyjnie kompozycją. Umieściliśmy go tam jako swojego rodzaju oddech pomiędzy dwoma trudnymi numerami i podtrzymujemy naszą decyzję. Tym bardziej, że jest o czym rozmawiać. A „Keep My Head” zostało już porównane do twórczości najdziwniejszych wykonawców. Słyszałem już, że brzmi jak Queen, Genesis, Toto, Simply Red, Elton John, George Michael...

Dopisz jeszcze Phila Collinsa do tej listy.

(śmiech) Dobra, zrobione!

Teraz pozwolę sobie na komplement pod twoim adresem i powiem ci, że szczególnie do gustu przypadły mi partie instrumentów klawiszowych. Tymczasem słyszałem, że nie dalej jak dwa lata temu chciałeś opuścić zespół?

To prawda. 1999 rok to był dla mnie dziwny czas. Nagraliśmy „Clone” i rozpoczęliśmy promującą go trasę koncertową, gdy nagle poczułem się potwornie zmęczony. Związane to było z chorobą na którą cierpiałem przez ostatnie kilka lat. Wszystko mnie drażniło, a obowiązki związane z zespołem przerastały. Postanowiłem poświecić się innym zajęciom, coś zmienić w swoim życiu. Obiecałem kolegom, że zagram z nimi jeszcze tylko dwa koncerty, po czym odejdę... Okazało się jednak, że nagle poczułem się lepiej. Kiedy więc spytali mnie, czy nie zgodziłbym się chociaż zagrać na następnej płycie, powiedziałem, że zrobię to z przyjemnością, co więcej, chciałbym wciąż być członkiem zespołu. Bardzo się cieszę, że najgorsze chwile mam już za sobą i że mogłem współtworzyć tak wspaniały album, jakim jest „Hypothetical”.

Od kiedy grasz na klawiszach?

Od piątego roku życia. Najpierw była to muzyka klasyczna, utwory takich kompozytorów, jak Chopin czy Beethoven. Potem odkryłem muzykę Genesis i Queen, i właśnie płyty tych zespołów z lat 70. miały na mnie największy wpływ. Moim przeznaczeniem było granie muzyki progresywnej.

Przyznam, że choć gracie całkowicie odmienną od nich muzykę, niektóre fragmenty „Hypothetical” rzeczywiście mogą przypominać charakterystyczny styl Queen.

Ciekawe... Wiesz, podejście Queen i Genesis do komponowania nie polegało na pisaniu trzyminutowych, przebojowych piosenek. Oni komponowali utwory takie, na jakie mieli ochotę, bez żadnych ograniczeń czasowych i stylistycznych. Chcieli stworzyć coś nowego. Myślę, że podobne podejście do muzyki charakteryzuje Threshold. Nie chcemy nikogo kopiować, ale z drugiej strony czerpiemy wpływy z wielu rodzajów muzyki.

Określacie swoją muzykę mianem progresywnego metalu. Więcej w tym metalu, czy może progresji?

Jeżeli o mnie chodzi, to nazwałbym to po prostu rockiem. (śmiech) Oczywiście, jest to rock w którym znajdziesz niemało metalowego czadu i trochę progresywnego grania. Mamy dwóch gitarzystów, którzy często grają bardzo ciężkie riffy, więc nasze brzmienie zawsze będzie miało metalowego kopa. Z kolei dużo partii klawiszowych oznacza, że zawsze będzie można nas uważać za zespół progresywny. To taki koktajl, w którym znajdziesz odrobinę wszystkiego.

Jesteście chyba bardziej związani ze sceną progresywną niż metalową. Prawda?

Trudno powiedzieć... ale chyba masz rację. Scena stricte metalowa to świat dla nas raczej obcy. Nie przykłada się w nim wielkiej uwagi do melodii, ani do aranżacji, najważniejsze, żeby było głośno i hałaśliwie. (śmiech) Może trochę upraszczam, ale większość zespołów metalowych nie przykłada tak wielkiej wagi jak my do harmonii wokalnych, zmian tempa czy klawiszowej instrumentacji. To nadaje nam zdecydowanie progresywnego charakteru.

Mimo to graliście na takich festiwalach, jak Wacken Open Air. Jak was przyjęli niemieccy maniacy mocnego metalowego grania?

Wacken to bardzo dziwny festiwal. Kiedy tam przyjechaliśmy, zdaliśmy sobie sprawę, że większość zespołów gra death metal. Oglądaliśmy ich występy i zastanawialiśmy się, jakim cudem uda nam się przed tą publicznością zagrać utwory Threshold, tym bardziej, że mieliśmy w planach zagranie nawet kilku ballad. Okazało się jednak, że był to jeden z najwspanialszych koncertów w naszej karierze. Pod sceną zebrało się mnóstwo ludzi, a Mac, nasz wokalista, dał fantastyczny show. Czytelnicy niemieckiego magazynu „Rock Hard” wybrali go później najlepszym frontmanem festiwalu, możesz w to uwierzyć? Sukces, który odnieśliśmy na Wacken, bardzo mnie zaskoczył.

Pojawicie się na tego typu festiwalach w tym roku?

Chcielibyśmy, ale raczej nie będzie to możliwe. Podczas wakacji zamierzamy przygotowywać się do wrześniowej trasy koncertowej. Mam nadzieję, że tym razem nie ominie ona Polski, choć wszystko zależy od wytworni, nie od nas.

Z kim chcielibyście pojechać na trasę?

Z Queen, ale to chyba nie możliwe. (śmiech)

Dlaczego nie? Ostatnio dużo mówi się o ich powrocie z Robbiem Williamsem w roli wokalisty...

Tak, słyszałem o tym i wydaje mi się to trochę dziwne. Robbie jest na pewno niezłym showmanem, ale nie wydaje mi się, by miał głos, który pozwoliłby mu śpiewać piosenki Freddiego. No, ale chciałbym taki koncert zobaczyć. Gdyby do tego doszło, pierwszy stanąłbym w kolejce po bilety.

Wasze płyty powstają w studiu, które należy do Clive’a Nolana, lidera grupy Arena. Jak do tego doszło?

Clive i Karl Groom, gitarzysta Threshold, współpracują ze sobą od lat. Grają razem w zespole, który nazywa się Shadowland i razem zakładali studio Thin Ice. Tak naprawdę więc nagrywaliśmy album w studiu, które częściowo należy do naszego gitarzysty, co było oczywistym wyborem. Tym bardziej, że doskonale znamy tamtejszy sprzęt i nie musimy się z niczym spieszyć. Sami produkowaliśmy sobie płytę, więc przy okazji odpadł kłopot z producentem, który do wszystkiego się wtrąca i wszystko chce zmienić. W Thin Ice mamy zapewniony komfort pracy i całkowitą swobodę artystyczną. Nigdy nie zamierzamy z tego zrezygnować.

Bardzo podoba mi się okładka waszej nowej płyty, miasto w chmurach. Skąd ten pomysł?

Kiedy zdecydowaliśmy się, że płyta będzie nosiła tytuł „Hypothetical”, wysłaliśmy go, razem z naszymi tekstami, do Niemiec, do naszej wytwórni. Współpracuje z nimi wspaniały artysta, Thomas Ewerhard, który również zaprojektował okładkę naszej poprzedniej płyty. Tym razem jednak przeszedł samego siebie. Przeczytał teksty, pomyślał nad tytułem i namalował najlepszą okładkę płyty, jaką widziałem w życiu. Poza tym doskonale pasuje do płyty i do tekstów, które napisaliśmy tym razem, bo przedstawia coś, co można uznać za hipotetyczny obraz z przyszłości.

Być może okładka rzeczywiście jest bardzo hipotetyczna, ale już na pewno nie można o niej powiedzieć, żeby była optymistyczna...

(śmiech) Na okładkach wszystkich płyt Thrashold przeważa brąz i inne ciemne, ponure kolory, przy czym „Hypothetical” jest chyba rzeczywiście najbardziej mroczny. To dość zabawne, bo teksty przedstawiają raczej optymistyczną wizję przyszłości. No, ale dostaliśmy tak doskonałą okładkę, że nie mogliśmy jej nie wykorzystać. Trochę mroku jeszcze nikomu nie zaszkodziło. (śmiech)

Kilka miesięcy przed premierą „Hypothetical” wydaliście album zatytułowany „Decadent”, rozprowadzany tylko wśród członków waszego fan klubu. Co to za materiał?

Mieliśmy w archiwum trochę piosenek, które nie ukazały się nigdy w Europie. Były to albo bonusy z japońskich edycji naszych płyt, albo akustyczne wersje czy remiksy jakichś kompozycji. Ludzie ciągle pytali nas o te kawałki, zasypywali nas listami i e-mailami. W końcu zdecydowaliśmy się zebrać je na jednej płycie i tak powstał „Decadence”. Wyprodukowaliśmy tylko tysiąc sztuk tej płyty i zaczęliśmy sprzedawać za pośrednictwem fan klubu. Okazało się, że naszym fanom bardzo się ten pomysł spodobał i do dnia dzisiejszego zostało nam najwyżej kilkanaście sztuk.

”Hypothetical” jest już na rynku. Co teraz?

Teraz InsideOut, nasza wytwórnia, zamierza wydać reedycje wszystkich naszych poprzednich płyt, co nas bardzo cieszy. Tym bardziej, że będą one wzbogacone o wiele dodatkowych utworów, wideoklipy, zdjęcia i mnóstwo innych atrakcji. No, a co najważniejsze, wreszcie nasze płyty będą dostępne wszędzie tam, gdzie do tej pory nie można było ich kupić. A już w listopadzie zamierzamy wejść do studia, by nagrać następny materiał. Czeka nas bardzo pracowity czas i bardzo się z tego cieszę.

Dziękuję za wywiad.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: utwory | Queen | świat | śmiech
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama