Reklama

"Kuracja fajkami i whisky"

Pojawiające się jeszcze kilka miesięcy temu zapowiedzi Johana Edlunda, jakoby płyta "Amanethes" miała nawiązywać do pierwszych albumów z początku lat 90., w tym debiutu "Sumerian Cry", traktowano z przymrużeniem oka. Mając w pamięci choćby dwa ostatnie i na swój sposób dobre materiały Szwedów, przy których raczej dobrze się zasypiało, trudno było dać wiarę podobnym anonsom, do których przecież z zasady nie podchodzi się do końca na serio.

Wokalista i lider Tiamat nie rzucał jednak słów na wiatr, choć "Amanethes" nie jest rzecz jasna typowym powrotem do korzeni sensu stricto. Atmosfera dawnych dni jest tu mimo wszystko bardzo odczuwalna, choćby w ciężarze brzmienia, okazjonalnym growlingu czy nawet niejakich - tak, tak - blastach!

Nowe dokonanie Tiamat urzeka jednak przede wszystkim różnorodnością, szacunkiem do własnych, i przez ostatnie lata trochę zapomnianych, korzeni, ale i dobrze znanymi, nastrojowymi melodiami, nieco onirycznym klimatem, odrobiną wizjonerstwa, znakami ciągłego postępu. "Amanethes" - wydany w połowie kwietnia 2008 roku - dodał zespołowi znacznie więcej życia, a samej muzyce jeszcze więcej pierwotnego mroku.

Reklama

Z mieszkającym od pewnego czasu w Grecji Johanem Edlundem rozmawiał Bartosz Donarski.

Jeszcze nigdy tak długo wasi fani nie byli zmuszeni czekać na nowy album Tiamat. Ostatnia regularna płyta trafiła na rynek blisko pięć lat temu, pod koniec października 2003 roku.

Mam nadzieję, że to nie stanie się złym zwyczajem. Liczę, że za następny album zabierzemy się zaraz po wydaniu tego, i ludzie nie będą musieli na niego czekać kolejnych pięciu lat. Trzeba jednak powiedzieć, że dużą rolę odegrała tu zmiana wytwórni. To zabrało nam sporo czasu. W sumie całe to gówno trwało stanowczo za długo. Dziś jesteśmy już w nowej firmie i mam nadzieję, że nasze płyty będą się ukazywać częściej.

To z pewnością będą mieć na uwadze wasi nowi wydawcy, mająca swą siedzibę także za Odrą, niemiecka firma Nuclear Blast, z którą wiążecie spore nadzieje.

Poznaliśmy tam (w Century Media) wielu ludzi, sporo z nich to nasi dobrzy, osobiści znajomi i koledzy. Myślę jednak, że Nuclear Blast ma dziś jaśniejszą wizję tego, gdzie można dalej pójść z Tiamat, jak należy zajmować się naszym zespołem.

Dostaliśmy też inne oferty, nawet lepsze z finansowego punktu widzenia, ale dla nas najistotniejsza była ta wizja. Chodzi przecież także o dobrą, wspólną robotę, a nie tylko o fakt wydania płyty.

Pięć lat nie poszło na marne, co z niemałą potęgą odczuwa się już przy pierwszym kontakcie z nowym dokonaniem. Wyjątkowo różnorodnym, przemyślanym od A do Z, i tak wielowymiarowym, jak żaden innych z waszych dotychczasowych materiałów. Oczekiwanie zostało nam wynagrodzone, rzecz by można.

Może to właśnie było przyczyną tego, że pochłonęło nam to tyle czasu. Pojawiło się tyle różnych rzeczy, które chcieliśmy zrobić. Zebraliśmy wiele różnych materiałów, nawet tych nieco starszych, później to wszystko komponowaliśmy, w końcu przyszła pora na nagrania, całą resztę, no i wydanie.

Kto by przypuszczał, że po rozwadnianiu deathmetalowego stylu od co najmniej "A Deeper Kind Of Slumber", muzyka Tiamat znów będzie w stanie kogoś przestraszyć. A jednak!

To była świetna zabawa. Fajnie było wrócić pamięcią do dawnych dni, do czasów, kiedy nagrywaliśmy pierwsze demo, czy "Sumerian Cry", które nagrywaliśmy w ekspresowym tempie, a i tak byliśmy z siebie wyjątkowo dumni. Zgodzę się, że sposób pisania nowych utworów jest podobny do tego, co robiliśmy na "Sumerian Cry", stąd płynęła nasza inspiracja.

Z drugiej strony, przez te wszystkie lata zyskaliśmy bardzo wiele, nasza muzyka się rozwinęła, od tamtych chwili kilkanaście razy przemierzyliśmy cały świat. Nie ma jednak sensu grać tak samo, jak 17 lat temu, choć przyznam, że na próbach przerabialiśmy sporo naprawdę starych numerów i mieliśmy z tego kupę uciechy.

Przez ostatnie trzy lata graliśmy też na koncertach kilka kawałków ze starych czasów i bardzo nam się to spodobało. Zdecydowaliśmy zatem, że trzeba zrobić tego więcej. Znów chciałem się na scenie trochę spocić.

A jak z gardłem?

Ból gardła był nieunikniony. Tak samo było zresztą po nagraniu nowej płyty. Ale to dobrze, chciałem ponownie to poczuć, podleczyć chore gardło fajkami i whisky (śmiech). Lata temu wymyślił to Lemmy. Muszę go więcej słuchać, to dobry nauczyciel (śmiech).

Nie gorszym jest też upływający czas i idące z nim w parze doświadczenie. Wyścig szczurów na szwedzkiej scenie Tiamat ma już dawno za sobą. Mało który zespół pierwszej fali szwedzkiego death metalu dokonał tak wiele, rozwinął się tak bardzo i, co ważne, osiągnął tak duży sukces komercyjny jak wy.

Ale co by nie powiedzieć lubimy grać na różne sposoby, uwielbiamy tę wolność. W pewnym momencie stwierdziliśmy nawet, że całkowicie poddamy się własnej woli, damy sobie spokój z całym przemysłem muzycznym, nie będziemy się przejmować sprzedażą. Swoje lata mamy już na karku, nie jesteśmy jakąś młodą kapelą na topie, która "musi", działamy inaczej. My nie konkurujemy z Tokio Hotel (śmiech).

Dlatego robimy to, co czujemy i uważamy za słuszne, to, co sprawia nam radość. Dzięki temu zebraliśmy naprawdę mnóstwo różnego materiału przez te kilka lat, byliśmy w twórczym amoku.

Swoje zrobił też nowy kontrakt z Nuclear Blast. Nowy rozdział, nowe możliwości. Chcieliśmy, żeby to wszystko wyszło jak najlepiej, bo przecież wiadomo, że gdy nie ma cię przez kilka lat, wszystko może się zmienić, nie wiesz tak naprawdę, czego można oczekiwać, trudno brać wszystko za pewnik.

Na "Amanethes" sporo znajdą dla siebie nie tylko fani pierwszych albumów Tiamat.

Nagraliśmy już wiele różnych płyt. W końcu sporo lat już gramy. My się starzejemy, starzeją się też nasi fani, którzy słuchali nas w latach 90. Jedni mówią, że podoba im się ten album czy tamten, a ktoś inny ma zupełnie inne zdanie. Jest z tym naprawdę różnie. Dlatego nie mam zielonego pojęcia, co ludzie powiedzą na nowy album.

Albumu nie należy chyba jednak nazywać typowym powrotem do korzeni.

Myślę, że rzecz polega na tym, że na nowym albumie pokazaliśmy, że mamy szacunek do własnych korzeni. Słuchać tu, skąd się wywodzimy, ale i dokąd zmierzamy. Jasne, że w całości nie jest to powrót do korzeni.

Mamy nadzieję, że fani zauważą też to, że na pewnych polach nasza muzyka się rozwinęła. Zresztą to jest dość oczywiste, skoro ten zespół istnieje niemal 20 lat. Sądzę jednak, że równie istotne jest także to, żeby wiedzieć, skąd się to wszystko wzięło, skąd pochodzimy. To są właśnie te korzenie.

Mimo że wachlarz nastrojów na następcy "Prey" jest wyjątkowo szeroki, a poszczególne utwory mają swój własny klimat, wszystko składa się tu w jedną, solidną całość, nie sprawiając wrażenia układanki budowanej w całość za pomocą siły młotka. Wiele emocji i jedna, spójna całość. Jak wy to robicie?

Może głupio to zabrzmi, ale to jest właśnie to, w czym jesteśmy naprawdę dobrzy. Myślę, że jest tak dlatego, że zwracamy na to uwagę już w momencie rozpoczęcia pisania utworów. Wszystkie kompozycje dobrze ogrywamy na próbach, budujemy całość do podstaw, trochę tak, jakby to był koncept-album, choć oczywiście nie w dosłownym rozumieniu.

Album po prostu musi być dobrze poukładany, od pierwszej kompozycji do ostatniej. Całość musi płynąć. To zabiera sporo czasu.

Nie inaczej było ponoć z "Amanethes", gdzie mistyka dźwięków poddawana była przez ciebie wręcz arystotelesowskiej analizie.

Tym razem, gdy miksowałem album w "Woodhouse" w Niemczech, najpierw ułożyliśmy utwory w jednej kolejności, potem poszedłem do hotelu, przesłuchałem całość kilka razy, robiłem notatki. Pisałem na przykład, że między tym i tym numerem może damy cztery sekundy przerwy zamiast dwóch. To właśnie te wszystkie drobne szczegóły sprawiają, że albumu słucha się lepiej, że całość właściwie płynie.

Czasami wstawiamy coś między utworami, co powoduje, że lepiej przechodzi się z jednego nastroju w drugi. Jakiś łącznik między np. surowym brzmieniem a czymś bardziej nastrojowym. Bardzo lubimy tę robotę i uważam, że jest to bardzo ważny element całego procesu twórczego. I nie jest to coś, na co wpadamy w ostatniej chwili.

Miksami i masteringiem we wspomnianym studiu "Woodhouse" zajął się tym razem Siggi Bemm. Nagrań dokonano aż w trzech studiach, głównie w greckim "Mansion" - należącym do wokalisty Tiamat - a także "Cue" oraz szwedzkim "Studio Mega". Trudno to nawet spamiętać.

Nie mam z tym większego problemu, tak samo jak reszta zespołu. Przywykliśmy do podróżowania, pracy w różnych warunkach i okolicznościach, z różnymi ludźmi w wielu studiach. Lubimy w ten sposób działać. Tym razem wybraliśmy miejsca, na których nam najbardziej zależy. Wiadomo, w "Woodhouse" miksowaliśmy już wiele razy, czuję się tam bardzo komfortowo. Perkusję rejestrowaliśmy w szwedzkim studiu, które należy do człowieka, który grał kiedyś w Sundown.

Całością produkcji zająłeś się sam. Czy nie jest to mimo wszystko zbyt duży ciężar, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że również lwia część muzyki wychodzi spod jego palców?

Odpowiedzialność jest spora. Produkowanie albumu ma wiele wspólnego nie tylko z samym procesem nagrywania, ale i z podejmowaniem decyzji, wybieraniem miejsc do pracy, miksów itd. No i oczywiście z tym, żeby to wszystko działało, odbywało się w czasie, czyli telefony, rezerwowanie hoteli, biletów na samolot etc.

To także działka producenta, która przecież nie ma za wiele wspólnego z samą muzyką. Poza tym wszyscy w zespole znamy się na wylot i nie chcę mieć typowego posłuchu producenta. Ja chcę po prostu ich nagrać.

Ważniejsze jest, żeby słuchać, jak na basie gra Anders (Iwers), a nie żeby mówić mu, jak ma to zrobić. On ma grać tak, jak to sobie wymyślił. Z racji tego, że znamy się tak dobrze, wiem kiedy mógłby zagrać coś lepiej. Panuje ogólne zrozumienie, normalna dyskusja. Swobodnie możemy się wzajemnie krytykować, bo i na pochwały jest czas. Całość przebiega bardzo spokojnie i sprawnie. To nie tak, jakbym produkował jakiś młody zespół, muzykę, która byłaby dla mnie czymś zupełnie nowym.

Nie tyle nowym, co raczej nieco zagadkowym jawi się tytuł waszego nowego dokonania. Przyznam, że słowa takiego nie znałem.

Próbowałem znaleźć jakieś szybkie i krótkie wyjaśnienie tego tytuły i chyba można to określić mianem mantry, pieśń którą wielokrotnie powtarzając śpiewa się w żałobie. Tytuł nie ma bezpośredniego przełożenia na teksty, jest bardziej wyrażeniem jego całościowego nastroju.

Z tego właśnie powodu większość tytułów naszych albumów ma nieco abstrakcyjną wymowę, ponieważ trudno znaleźć taki, który pasowały do, powiedzmy, tytułowego numeru. Tu bardziej chodzi o całość. Podobnie było choćby z "Wildhoney" czy "Prey".

Gdyby pokusić się o jednozdaniowe opisanie klimatu "Amanethes", powiedziałbym, że album ten jest nad wyraz mroczny i w tej materii znacznie bardziej dosłowny.

Chyba faktycznie album ten jest czasami bardziej mroczny i ponury. W pewnych utworach nawet w znacznie bardziej bezpośredni sposób niż to miało miejsce na poprzednich płytach. Zwłaszcza takie kompozycje, jak choćby "Raining Dead Angels" i "Equinox Of The Gods" nie są tak abstrakcyjne. Nie ukrywam w nich niczego, co chciałbym powiedzieć, za pomocą np. dziwnych słów, efektów dźwiękowych.

Nie znajdziemy też na nim przebojów pokroju singlowego "Vote For Love" z wydanego w 2002 roku longplaya "Judas Christ".

To prawda. Ktoś zapytał mnie, czy będzie z tej płyty singel. Rozmawiałem o tym z ludźmi, z którymi współpracujemy i powiedziałem im, że nie mam na razie pojęcia, który numer można by wybrać. Mi podoba się cały album, jak ktoś chce coś wybrać, proszę bardzo (śmiech).

Za rok obchodzić będziecie 20. rocznicę działalności. Co ty na to?

Nie wiem, co o tym myśleć. Wciąż czuję się tak, jakbym miał te 17 lat. Zastanawiam się tylko, jak to się stało, że tak długo gram tę muzykę. Prawdę mówiąc nie czujemy się na tyle starzy, żeby cokolwiek świętować, nawet 20. rocznicę.

Jeszcze podczas sesji "Amanethes", świat obiegła informacja, że zabrałeś się za pisanie materiału na solowy album.

To nie jest do końca prawda. Miałem plan pogrania akustycznie na koncertach szwedzkich piosenek autorstwa rodzimych kompozytorów. Szukałem muzyków, którzy mogliby mi w tym pomóc. I w sumie to tyle. Ktoś podchwycił temat i zrobił z tego wiadomość, choć tak naprawdę nic nie nagrałem. W zasadzie nie ma o czym mówić. Nic nie zostało zaplanowane.

Jak tam w Grecji?

Pogoda doskonała.

No to w takim razie nie zawracam już głowy. Dzięki za rozmowę!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: muzyka | słuchać | śmiech | whisky
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama