Reklama

Propaganda sukcesu

Kilka lat temu pewna 19-latka opowiedziała mi na czacie o utworze, który przysłał jej mailem jakiś chłopak. Chłopak podawał się za członka zespołu, który rzekomo ów utwór nagrał, ale ona szybko wyczaiła w jego gadce kłamstwo i przestała się z nim kumplować. Teraz namawiała mnie usilnie, abym wysłuchał tego kawałka, bo - jak mówiła - nie daje jej on spokoju, nie daje także spokoju jej matce i w ogóle nikomu, komu go odtworzy.

* * *

Słucham go właśnie. Zespół nazywa się Homicide, tytuł songu "Zostaw mnie". Znajdziecie go z łatwością w necie, legalnie.

* * *

Przypomina mi się rok bodajże 1973, albo coś koło tego. W radiowym studio, które się dziś nazywa "im. Agnieszki Osieckiej", brałem udział w nagraniach mojej wielkiej ówczesnej przyjaciółki i zupełnie fantastycznej kobiety, Haliny Frąckowiak. Moja działka polegała na nałożeniu szeregu gitar akustycznych oraz fortepianu i głosów w chórkach. (W jednym zaśpiewała ze mną Ewka, bohaterka utworu "Nie płacz Ewka").

Reklama

Obok kilku piosenek, które miały się stać wkrótce wielkimi hitami, Halinka uparcie nalegała, abyśmy nagrali moją kompozycję "Fabryka keksów". Usłyszała ją podczas jednego z koncertów "Dzikiego Dziecka", mojego ówczesnego zespołu, i za wszelką cenę chciała ją zaśpiewać. Wiłem się jak piskorz. To dość monumentalny utwór, dla mnie bardzo osobisty, wierciłem się na krześle, a ona mnie hipnotyzowała oczami i aksamitnym głosem. W końcu uległem.

(Dygresja: nie byłem wówczas nikim ważnym, nie miałem nawet własnych poważniejszych nagrań na koncie, znany byłem lokalnie. Ot, wynajmowali mnie różni, którzy lubili mój sposób grania, a może sposób bycia, nawet nie wiem dokładnie co - to wszystko)

Nagranie partii instrumentalnych zajęło kilka dni. Kiedy wszystkie instrumenty wylądowały na taśmie magnetofonowej, Halina weszła do studia i zaczęła śpiewać. Przeszły mnie ciarki. Że się rodzi coś pięknego - poczuliśmy wszyscy.

I wtedy odezwała się pewna pani, na którą w zasadzie nikt nie zwracał uwagi, choć była tu najważniejsza. Z ramienia władz Polskiego Radia odpowiadała za prawidłowy przebieg całej sesji.

- Pan jest autorem tego tekstu? - zapytała.
- Tak.
- To nie może tak pójść. Musi pan zmienić zakończenie - rzekła, kładąc przede mną maszynopis.
- Jak to? - nie zrozumiałem.
- Samobójstwo nie przejdzie - wyjaśniła i zaczęła zajmować się czymś innym. W piosence bohater, młody chłopak, który nie potrafi sobie poradzić z życiem, staje na parapecie okna i skacze.
Halina usłyszała tę rozmowę przez słuchawki i teraz weszła do reżyserki. Była blada jak pergamin. "Co robimy?" - zapytała powietrze.
- Jak to co robimy? - byłem kompletnie zdezorientowany.
- Niech on idzie do kina na końcu, albo coś, nie wiem, ale niech nie skacze. Niech pan coś wymyśli. To raptem cztery linijki, w kilka minut pan to napisze i lecimy dalej - powiedziała pani znad kawy.
- Ale dlaczego mam to zrobić? Przecież utwór ma zgodę cenzury - zapytałem bezrozumnie.
- Dziś się nie śpiewa o samobójstwach.

Wyleciało ze mnie powietrze.
Nigdy wcześniej nie miałem do czynienia z czymś takim.
- Kiedy, wie pani, on skoczył - rzekłem cicho.
- No, to kończymy sesję - powiedziała pani i zaczęła pakować swój dobytek do torebki. Chwilę potem realizator podał jej zwiniętą szpulę z szeroką taśmą i mówiąc "Dobranoc" szefowa sesji wyszła ze studia.
- Przepraszam cię - powiedziała cicho Halinka, a ja ją uspokoiłem i zaprosiłem na piwo. Wewnątrz trząsłem się jednak bardzo.

* * *

W naszym starym dwupokojowym mieszkaniu, przy wąskim stoliku w malutkiej kuchni, siedzieliśmy we czwórkę: Staszek Zybowski, Urszula, Gusia i ja. Z niewielkiego walkmana Staszek odtwarzał kolejne piosenki i pytał "Dlaczego?". Odwiedził wszystkie firmy fonograficzne i w każdej usłyszał to samo: Nie nadaje się. Nikt tego nie kupi. Żadna stacja tego nie zagra. Takiej muzyki się dziś nie słucha. Nikt czegoś takiego nie potrzebuje.
Z niewielkiego głośniczka sunęły jedna po drugiej, a on kontynuował swoje wielkie zdziwienie: "Tu się im gitary nie podobały. O, a tu uważają, że tekst jest za smutny".
Kiwałem głową i nie wiedziałem co począć. Nasza przekąska niczego nie załatwiała - oni naprawdę nie mieli co jeść. Staszek w tych dniach kupował na obiad najtańsze ryby w osiedlowym sklepie, w domu pili najtańszą herbatę. W kieszeni mieli dwa złote i pięćdziesiąt groszy, nie mieli na papierosy, które Ula czasem popalała. I zero perspektyw. A, i jeszcze długi, bo firma finansująca nagrania zerwała się znienacka, a właściciele studia zażądali sporej gotówki za przepracowany czas.
"Żeby mi tylko dali szansę" - mówił Staszek, wpatrując się w ścianę.

* * *

Na ekranie mojego monitora wylądował mail. Wokalista i gitarzysta Maciek Winogrodzki, który zamęcza mnie swoimi piosenkami od kilku lat, przekazuje podsumowanie swoich działań. Wymienia firmy fonograficzne i managerskie, które odwiedził i zastanawia się, czy nie zastawić mieszkania, żeby zdobyć kasę na wydanie płyty samemu. Dotychczas wskórał niewiele. Jedna z wielkich kompanii odpowiedziała mu wprost: "To jest za smutne, ludzie dziś nie potrzebują słuchać smutasów".

Tylko jedno się nie zgadza. Komukolwiek nie puścimy jego nagrań demo - wszyscy mówią, ze są unikalne. A jakbym wam wymienił nazwiska ludzi tak twierdzących - nie uwierzylibyście.

* * *

W końcu Staszek Zybowski wyżebrał jakiś kontrakt w BMG. Groszowy, ale pozwalał spłacić dług i przeżyć zimę. Skręcono nawet jeden tani teledysk, który kilka razy puszczono w telewizji. I nagle stał się cud. Księgowi zaczęli biegać po korytarzach, a - jakby napisali zagraniczni biografowie - "ciężarówki zaczęły odwiedzać tłocznię kilka razy w tygodniu".

Płyta Urszuli osiągnęła nakład 350 tysięcy egzemplarzy, stała się złotą, platynową, Staszek zaczął jeść, Ula zaczęła się uśmiechać. Niebawem kupili ziemię pod Warszawą i postawili na niej jeden z piękniejszych domów, jakie widziałem. Ze studiem nagraniowym w środku.

W ramach dyskontacji niedawnej biedy zaczęli grać niezliczoną ilość koncertów.
Tragedia spadła nieoczekiwanie, z zupełnie z innej strony. Staszek nagle zachorował na raka i Bóg go wezwał do siebie. Wcześniej branża odmówiła nominowania płyty Urszuli w jakiejkolwiek kategorii.

* * *

Tegoroczna zima przypomina mi te z dzieciństwa. Mnóstwo śniegu, który nie znika i tylko nie ma sanek, które by mnie udźwignęły. (I konia, który by je uciągnął - dodałby Tytus). Przed chwilą byłem na spacerze z psami. Wkurzone jamniki starały się dogonić zająca, który w końcu na nich laskę położył, takie miał tempo. Nad całym terenem krążyło kilka strasznych gawronów.
Brr.
Ale jak się porzuca śnieżkami w zająca, który ma cię w dupie, zaczyna być całkiem fajnie. A jeszcze fajniej jest wtedy, kiedy wszyscy w domu mówią, żeby się nie przejmować i robić swoje, bo wierzą w ciebie.

* * *

Powiedziałem Maćkowi, żeby nie zastawiał mieszkania. Nie warto rujnować sobie życia dla walki, która nie zawsze ma sens. Czasy propagandy sukcesu na pewno się kiedyś skończą, gdyż zawsze się kończą, niekiedy z hukiem, ale jeszcze chwilkę to potrwa. Zadaję mu pytanie kto w ostatnim czasie godnie wydał płytę. Odpowiada, że Porter z Lipnicką i że na pewno Hey. Trzeba przyznać, że nie za długa lista.
Podaję mu przykład Eweliny Flinty, z którą niedawno rozmawiałem, a którą znam z czasów, kiedy miała niecałe 18 lat.
"Chciałam zaśpiewać inaczej, ale mi nie pozwolili" - mówi o swojej ostatniej płycie. "Wyprasowali mnie, bo inaczej podobno bym się nie sprzedała. Ale jeszcze to zrobię, jeszcze zaśpiewam tak, jak chcę" - zagryza wargi.
Gdy rozmawiamy - obok stoi Jurek Tolak, dawny manager Grześka Ciechowskiego i kiwa głową. Oby im się udało.

* * *

Włączam sobie niesamowity kawałek "Tornado" nowojorskiego zespołu Mindless Self Indulgence. Kiedy się pojawili na Manhattanie kilka lat temu - cała Wschodnia Wioska była w szoku. Koleś śpiewał w nieznany dotychczas sposób, zespół grał w niespotykanej wcześniej konwencji. Zanosiło się na wielkie "bum!". A jednak - jak się okazało - rzeczy wymagały większej wytrwałości. Nie wybuchł pożar. Świat się nie rzucił do sklepów. A stacje radiowe, podobnie jak nasze, okazały się wstrzemięźliwe.

Wybrali więc inną drogę. Grają mnóstwo koncertów, gdzie się da, wciskają się w każdą możliwą szczelinę, byleby zaistnieć. Ta dłubanina daje efekty. Kapela nagrywa płyty, ma swoje grono oddanych czcicieli i pnie się powolutku ku górze. Niestety, musiała już zmienić skład, bo nie wszyscy wytrzymali brak karmy, jaką bywa szybki sukces.

* * *

Moje życie zaczęło się od koncertów.
Teraz coraz częściej myślę, czy znowu nie zagrać.

* * *

Dziś zespołu Homicide już nie ma. Nie istnieje. W necie nie można znaleźć żadnych śladów sukcesu rapera Młodego Łyskacza, który z nimi "Zostaw mnie" kapitalnie wykonał. Natykam się jedynie na taką notkę na jednym portali:
Nazwa: Homicide
Rok powstania: 1996
Miasto: Warszawa
Opis granej muzyki: Zakręcona i smutna.
Opis zespołu: Chorzy, ciągle się doskonalą, jednocześnie stając się totalnymi czubkami.

Zbigniew Hołdys

PS. Słowo dyskontacja istnieje. Od dziś.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: studia | chłopak | Zbigniew Hołdys
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama