Reklama

Aerosmith z pełnym magazynkiem

Fani Aerosmith czekali na nowy album grupy całe osiem lat - a właściwie jedenaście, jeżeli wziąć pod uwagę fakt, że jest to album zawierający w całości premierowy materiał. Mimo to Steven Tyler, wokalista legendarnej formacji z Bostonu, nie uważa, żeby on i koledzy popełnili niezręczność. - Nie spóźniliśmy się - mówi. - Byliśmy tylko bardzo zajęci przygotowaniami.

I tak, po przebrnięciu przez jeden z najbardziej burzliwych okresów w historii grupy (a takie stwierdzenie powinno dać do myślenia wszystkim, którzy wiedzą cokolwiek o 42 latach istnienia Aerosmith, naznaczonych narkotykowymi ekscesami i wewnętrznymi sporami) Tyler i spółka znów siedzą w siodle - a co więcej, trzymają się w nim całkiem prosto!

Założony w 1970 r. zespół, który na całym świecie sprzedał ponad 150 milionów płyt, na początku listopada zaprezentował słuchaczom swój piętnasty album studyjny, zatytułowany "Music from Another Dimension!". Wydawnictwo zadebiutowało na 5. miejscu zestawienia "Billboard 200" z wynikiem 63 tysięcy sprzedanych egzemplarzy.

Reklama

W przeciwieństwie do "Honkin' On Bobo" z 2004 r., który zawierał niemal wyłącznie covery, jest to krążek, na którym znalazły się wyłącznie utwory autorstwa kwintetu z Bostonu. Wśród piętnastu kompozycji mamy zarówno hardrockowe kawałki (jak "Legendary Child", pierwszy singel promujący płytę), jak i ckliwe ballady (przykładem "We All Fall Down"). Znajdziemy tutaj również duet Tylera i piosenkarki country Carrie Underwood ("Can't Stop Loving You").

Co ważniejsze jednak, album ten tchnął w cały zespół nowe życie.

- Dopisywało nam samopoczucie, bo mieliśmy świadomość, że ten nowy materiał jest zwyczajnie dobry - opowiada 60-letni basista Aerosmith, Tom Hamilton. - To tak, jakbyś wychodził ze studia nagraniowego z pełnym magazynkiem.

- Bardzo długo na to czekałem. Zależy mi na tym, żebyśmy wciąż byli postrzegani jako zespół, który realizuje się w stu procentach - dodaje muzyk. - To prawda, że przez lata graliśmy koncerty, których treścią był nasz stary repertuar. To prawda, że wypadaliśmy na tych koncertach tak samo dobrze. Ale źle bym się czuł z myślą, że już nigdy nie wydamy albumu z premierowym materiałem. To nie w stylu Aerosmith!

Zobacz teledysk "Legendary Child":


I pomyśleć, że jeszcze trzy lata temu Aerosmith ciężko było w ogóle nazwać zespołem...

Tyler i jego koledzy poróżnili się - zresztą nie po raz pierwszy - po tym, jak w sierpniu 2009 r. wokalista Aerosmith spadł ze sceny podczas koncertu w Sturgis w Dakocie Południowej. W efekcie pozostałe występy w ramach trwającej wówczas trasy koncertowej grupy zostały odwołane. Pojawiły się plotki, że Tyler znów popadł w narkotykowy nałóg - i rzeczywiście, jakiś czas później artysta stawił się na leczenie w znanej klinice odwykowej Betty Ford Center, aczkolwiek jako powód podano uzależnienie od środków przeciwbólowych, które zaczął zażywać po operacji stopy. Pozostali członkowie zespołu otwarcie mówili o poszukiwaniach nowego frontmana, który na dobre zastąpiłby Tylera, a nawet kontaktowali się w tej sprawie z Sammym Hagarem i Lennym Kravitzem.

"Powiedziałem im wtedy, że chyba zwariowali" - wspominał w jednym z wywiadów Hagar. "Chłopaki nie lubią, kiedy im się o tym przypomina, ale Steven to Aerosmith. Bez Stevena nie ma zespołu. Koniec, kropka".

Wreszcie, po całej serii prób i podchodów (na początku 2010 r. muzycy zaliczyli m.in. formalne spotkanie negocjacyjne zainicjowane przez Tylera za pośrednictwem jego... adwokata), udało się doprowadzić do zabliźnienia starych ran.

- Jest taki schemat, który zawsze się sprawdza: wybaczasz, a potem chowasz środkowy palec - mówi 64-letni Tyler, który w okresie największego zamętu w zespole realizował się jako juror amerykańskiego "Idola". - Usiedliśmy razem, przeprosiliśmy się wzajemnie i spojrzeliśmy z dystansu na cały ten nonsens, na to przysłowiowe rozlane mleko i to wszystko, co doprowadziło do rozłamu w zespole... I zobaczyliśmy, jak bardzo było to niedorzeczne. Tym samym zostaliśmy nagrodzeni za naszą chęć pojednania. Gdybyśmy się nie pogodzili, byłby to z naszej strony szczyt szaleństwa.

Tylerowi przytakuje 63-letni Joe Perry.

- O tożsamości Aerosmith stanowi swoiste napięcie panujące w zespole - mówi gitarzysta, który w latach 1979-1984 działał pod szyldem własnej grupy o nazwie The Joe Perry Project. - Być może za bardzo ujawnialiśmy się z tym na zewnątrz, ale przynajmniej dzięki temu wszyscy widzą, ile wysiłku wymaga od nas wspólne granie. Nie jest to łatwe.

Perry i Tyler są zgodni co do tego, że po każdej sytuacji kryzysowej to właśnie muzyka jest tą siłą, która jednoczy całą piątkę.

- Owszem, ja i Joe Perry sprzeczamy się - mówi Tyler, który sam nazywa Aerosmith "jednym z najbardziej dysfunkcyjnych zespołów na planecie Ziemia". - Ale kiedy już zasiadamy razem do pracy, piszemy utwory, na których wychowywały się całe pokolenia. "Walk This Way", "Sweet Emotion", "Dream On", "Jaded"... To jest magia. Kiedy wchodzimy do studia, dzieją się rzeczy magiczne. Nic nie przyćmi tego, czego dokonaliśmy na przestrzeni ostatnich czterdziestu lat.

Hamilton, który od 2006 r. odpoczywał od tras koncertowych (basista zmagał się z nowotworem gardła), jest zdania, że obecny dobry czas w zespole tłumaczy fakt, iż jego członkowie nauczyli się akceptować wrodzoną dysfunkcyjność Aerosmith - i radzić sobie z nią.

Zobacz teledysk do klasycznego przeboju "Dream On" (1973):


- W jednym staliśmy się mądrzejsi: wiemy już, kiedy można się złościć, a kiedy lepiej odpuścić - mówi. - Nauczyliśmy się "czytać" te sytuacje. Okazuje się, że w większości przypadków są to okoliczności, w których należy właśnie odpuszczać. Zresztą, to samo można chyba powiedzieć o życiu jako takim. Wydaje mi się, że wreszcie zrozumieliśmy, że poświęciliśmy całe życie na budowanie tej jedynej w swoim rodzaju rzeczy, tak cennej dla każdego z nas - mówię oczywiście o zespole. Nikt z nas tak naprawdę nie jest przygotowany na to, by cisnąć to wszystko w kąt tylko dlatego, że raz na jakiś czas któryś z kolegów zrani jego uczucia.

Aerosmith wrócili na koncertowy szlak w 2010 r. i planowali rozpocząć prace nad nowym albumem, kiedy Tyler dostał ofertę z amerykańskiego "Idola". Dla jego kolegów z zespołu był to szok. Ale dziś perkusista Joey Kramer, który swego czasu opisał w autobiograficznej książce swoją burzliwą relację ze Stevenem, zapewnia, że decyzja podjęta wówczas przez frontmana wyszła zespołowi na dobre. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta - dzięki udziałowi Tylera w "Idolu" o Aerosmith usłyszała najmłodsza widownia.

Muzycy pracowali nad nowym materiałem już od 2006 r., aczkolwiek z przerwami - jednak dopiero w 2011 r. prace nad "Music from Another Dimension!" nabrały tempa. Na początku powstawanie albumu nadzorował stały współpracownik Aerosmith, producent Marti Frederiksen. Później pałeczkę przejął Jack Douglas, odpowiedzialny za brzmienie wydanych w latach 70. płyt, które ugruntowały pozycję zespołu na rockowej scenie.

- O to chodziło - mówi Hamilton. - Napisaliśmy garść świetnych utworów, które bardzo nam się podobały, ale widzieliśmy, że ludzie z wytwórni tak naprawdę nie są za tym, by na płycie znalazł się materiał nawiązujący do naszej twórczości z lat 70. Nie mogliśmy też znaleźć producenta, który zrozumiałby, o co nam chodzi. Jack Douglas to człowiek, który w tamtych czasach produkował nasze albumy - a poza tym czuje potencjał dziwnych kawałków, które z czasem stają się arcydziełami spod znaku Aerosmith.

Efektem końcowym tej współpracy jest album, na którym słuchacz znajdzie zarówno charakterystyczne dla Aerosmith potężne riffy (utwór "Oh Yeah), rytmiczne kawałki w stylu "LUV XXX" i "Legendary Child", rozsadzające uszy "Street Jesus", "Lover Alot", "Freedom Fighter" i "Something" - jak i ukłon w stronę bluesowych korzeni grupy ("Out Go the Lights") oraz melodyjne ballady, zupełnie takie jak te, dzięki którym w latach 80. i 90. zespół przeżywał renesans swojej popularności ("What Could Have Been Love" i "Another Last Goodbye").

Zobacz teledysk "What Could Have Been Love":


- To zacny krążek, który dowodzi, że nie skupiamy się tylko na poszukiwaniu hitów, tak jak to było w latach 90. - mówi Tyler.

- Jest to bardzo zróżnicowany album, który obejmuje swoim zasięgiem wszystkie etapy naszej działalności; wszystko to, czego się nauczyliśmy na przestrzeni tych czterech dekad - dodaje Hamilton. - Są tu echa lat 70., ale też naszej późniejszej twórczości - tej bardziej melodyjnej, bardziej balladowej, dzięki której na nasze koncerty zaczęła również przychodzić płeć piękna.

Jeśli wszystko potoczy się po myśli Tylera i spółki, świat usłyszy nową muzykę Aerosmith raczej wcześniej niż później. - Dzięki tej płycie wpadliśmy w swoisty kreatywny trans - śmieje się Hamilton.

Ale to nie wszystko: Steven Tyler zapowiada, że zamierza dokończyć pracę nad swoim obiecywanym od dawna solowym albumem. Joe Perry skupia się z kolei na pisaniu autobiografii. - Na pewno jednak nagramy jeszcze jeden album - zapewnia frontman Aerosmith. - Nie wiem jeszcze tylko, gdzie i kiedy to nastąpi.

On i Perry co do większości spraw mają odmienne zdanie, ale tym razem są zgodni: niedawne animozje nie są w stanie zmienić tego, że cała piątka wciąż jest oddana zespołowi. - Wciąż się ścieramy, a starcia te sprawiają, że czasami ożywają dawne wspomnienia - mówi gitarzysta. - Trzeba jednak umieć się od tego zdystansować. Wydaje mi się, że za każdym razem przychodzi nam to łatwiej. Zresztą, dużo o tym rozmawiamy. Jak to możliwe, że wciąż trzymamy się razem? I gdzie są te wszystkie zespoły, które zaczynały w tym samym okresie, co my? Można je policzyć na palcach jednej ręki... Nie powiedziałbym jednak, że wiemy, dlaczego tak się dzieje. Wciąż jest to dla nas zagadką.

- Na pewno jednak wspólne granie jest czymś, na czym nam wciąż zależy. I dopóki tak będzie, dopóty będziemy grać.

© 2012 Gary Graff

Tłum. Katarzyna Kasińska

The New York Times
Dowiedz się więcej na temat: Aerosmith | Steven Tyler | Joe Perry | nowa płyta | płyta
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy