Reklama

Radość i czad

Wszystko jest możliwe - taki tytuł nosi wydany kilka lat temu album z najlepszymi utworami Living Colour. I rzeczywiście, koncertem w krakowskim klubie Studio Amerykanie dowiedli, że dla nich muzyka nie ma granic.

Nie było zespołu rozgrzewającego, tylko gwiazda wieczoru. Ale kapela, która potrafi ponad dwie godziny grać na najwyższych obrotach nie potrzebuje pomocników. Tym bardziej, że Living Colour jest chyba jedynym zespołem rockowym, który ma swoim repertuarze właściwie każdy gatunek muzyki i w dodatku każdy potrafi wykonać jak swój, ze swobodą i wyczuciem. Potężne, metalowe riffy, gorący funk - to wiadomo, tego każdy się spodziewał. Ale usłyszeliśmy też soulowy śpiew, rytmy latynoskie, klasyczne disco, jazzowe łamańce, wycieczki w stronę bluesa i country, ekstatyczne techno i kilka zgrabnych popowych piosenek. Widziałem na scenie wiele świetnych zespołów rockowych, ale drugiej grupy złożonej z muzyków tak doskonałych technicznie i z taką swobodą poruszających się po całej niemal historii muzyki rozrywkowej chyba nie ma na świecie...

Reklama

Był czas beztroskiej zabawy, jak przy "Glamour Boys" czy "Elvis is Dead", przeciętym na pół brawurową wersją "Hound Dog" z repertuaru Króla. Nawiasem mówiąc, Corey nie tylko śpiewał głosem Presleya, ale i naśladował jego ruchy - swój aktorski talent wykorzystywał zresztą tego wieczoru kilkakrotnie, strojąc zabawne miny lub zastygając w teatralnych pozach. Był metalowy czad, choćby w "Go Away" czy zagranym na koniec "Cult of Personality". Były i chwile wyciszenia, z rozbudowaną wersją "Flying", przejmującej ballady o ataku na WTC, na czele. Warto też wspomnieć świetną wersję "In Bloom" Nirvany albo cytat z "Iron Man" Sabbathów - dedykowany przez kolegów Gloverowi - ale wymienianie wszystkich utworów mija się z celem. Choć niżej podpisany nie obraziłby się na przykład za "Nothingness", nie czułem niedosytu. Wszystko, co proponowali, nawet utwory nieszczególnie przekonujące w wersjach studyjnych, brzmiało znakomicie, a publiczność reagowała odpowiednio entuzjastycznie. Ja również - i w tym miejscu pokornie proszę o wybaczenie wszystkich, którzy stali obok i znosili moje fałsze w refrenach...

Solowymi popisami zachwycał nie tylko Vernon Reid, który imponował szybkością, z jaką przebierał palcami na strunach swojej gitary oraz intrygującymi eksperymentami z dźwiękiem. Świetną solówkę, z cytatem z "Ojca chrzestnego", zagrał też na swoim basie Doug Wimbish, który zaskoczył nie tylko tym, że jego instrument zabrzmiał jak gitara sześciostrunowa, ale również tym, że zrobił to nurkując w rozbawioną publiczność.

Trwający niemal pół godziny perkusyjny popis Willa Calhouna to temat na osobną rozprawę. Zaczął od typowego rockowego patrzcie-jak-szybko-potrafię-uderzać-w-różne-bębenki, po czym zafundował publiczności prawdziwy rave, a następnie zagrał swoimi pałkami na padzie, podłączonym do tajemniczych elektronicznych urządzeń (wybaczcie sprzętową ignorancję) i brzmiało to jak... solo na gitarze. Co to za zespół, w którym wszyscy potrafią wymiatać solówki gitarowe, w dodatku na różnych instrumentach?! Kulminacja solowego występu Willa nastąpiła, gdy na scenie zupełnie zgasło światło i widać było tylko jego fosforyzujące pałeczki, niczym iskry fajerwerków przemykające nad perkusją. Mocna rzecz.

Na nic byłaby jednak techniczna sprawność instrumentalistów, na nic zdałby się bezbłędnie śpiewający wokalista, na nic efektowne gadżety, gdyby zabrakło elementu, który jest największym atutem Living Colour - radości grania. Krakowską publiczność zachwyciły nie tyle hity nowojorskiej formacji, co ich euforyczna interpretacja. Kiedy razem z tłumem zmęczonych zabawą fanów opuszczałem klub, nie widziałem ani jednej twarzy, na której nie gościłby uśmiech. Jeśli nie to jest wyznacznikiem bardzo dobrego koncertu, to co?

Jarek Szubrycht, Kraków

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Living Colour | publiczność | Radość | wszystko jest możliwe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy