Reklama

Brian Jones: Jedyny prawdziwy Stones?

Gdyby żył, skończyłby dziś 70 lat. Tragicznie zmarły w 1969 roku Brian Jones był uznawany za uosobienie The Rolling Stones i jedynego prawdziwego Stonesa. Każdy medal ma jednak dwie strony, a osoba artysty budziła sprzeczne reakcje: od uwielbienia do nienawiści.

Nie ulega wątpliwości, że urodzony 28 lutego 1942 roku Lewis Brian Hopkins Jones był niezwykle inteligentnym (IQ 135) i utalentowanym artystą. Jednocześnie skala jego geniuszu była równa złożoności jego trudnego charakteru, który potęgowany nadmiernym zażywaniem narkotyków, stał się nie do zniesienia dla najbliższych mu osób. Jak wspominał Bill Wyman, były basista The Rolling Stones, Brian Jones "potrafił być najsłodszym, najdelikatniejszym i najbardziej opiekuńczym człowiekiem na świecie, ale też najbardziej wrednym facetem, jakiego kiedykolwiek spotkałeś". Mocne to słowa, biorąc pod uwagę fakt, że Bill Wyman był jego kolegą z zespołu.

Reklama

Z relacji osób, które miały okazję poznać Briana Jonesa i szczerze opowiedziały o artyście, wyłania się postać wielu sprzeczności. Aż dziw bierze, że te wszystkie emocje zmieściły się w mikrym ciele muzyka (Brian Jones mierzył niecałe 168 cm). Gitarzysta znany był z tego, że zawsze stawiał się w centrum uwagi i chciał być na świeczniku. To właśnie Brian Jones postrzegany był jako lider, rzecznik i twarz The Rolling Stones. Zarazem bliscy artysty wspominali, że był on człowiekiem mającym niskie poczucie własnej wartości, osobą niepewną i niewierzącą we własne siły i talent.

To opinia o muzyku, który postrzegany był - i wciąż jest - jako najbardziej kreatywny członek The Rolling Stones w pierwszym etapie działalności zespołu.

"Brian miał znaczący wpływ na zespół na samym początku kariery. Patrzyliśmy na niego z Keithem i myśleliśmy sobie: 'ale z niego oryginał'. Robił wszystko, by załatwić nam koncerty" - wspominał perkusista Charlie Watts.

Artysta znany był z tego, że potrafił wziąć do ręki zupełnie mu nieznany instrument i błyskawicznie nauczyć się na nim grać. To dzięki niemu Stonesi wspaniale wzbogacili i urozmaicili swoje brzmienie o tak egzotyczne instrumenty jak na przykład marimba ("Under My Thumb") czy sitar ("Paint It Black"). Zresztą w ostatnim okresie współpracy z The Rolling Stones muzyka trudno nazwać było jedynie gitarzystą, a bardziej pasowałoby napisać o nim multiinstrumentalista.

Swoje talenty lidera artysta ujawniał nie tylko w sferze sztuki. Zanim zgubiły go narkotyki i alkohol, Brian Jones przewodził zespołowi nie tylko w studio nagraniowym, ale również podczas wszelkich spotkań biznesowych. Zaskakujące to, biorąc pod uwagę fakt, że piszemy tu o człowieku, któremu ponoć brakowało wiary we własne siły.

Zobacz bluesowych The Rolling Stones z 1964 roku:


Specyficznie wyglądały również relacje Briana Jonesa z kobietami. To właśnie gitarzysta był tym Stonesem, w którym kochała się większość fanek zespołu. Szczupły, blondwłosy artysta był przeciwieństwem męskiego i wyrazistego Micka Jaggera.

Kobiety lgnęły do Briana, a on sam poszukiwał ich towarzystwa i szybko wdawał się w przelotne romanse, co przychodziło mu bardzo łatwo, bo potrafił być najbardziej czarującym dżentelmenem pod słońcem. Poza tym płeć piękną pociągała jego niesforna artystyczna dusza. Z drugiej strony będący pod wpływem używek Brian potrafił zachowywać się agresywnie wobec kobiet. Był ojcem piątki dzieci (pierwsze spłodził w wieku 17 lat po romansie z 14-letnią koleżanką ze szkoły), jednak do żadnego z nich nie chciał się przyznać, a tym bardziej związać z ich matkami.

Najburzliwsze relacje łączyły artystę z kolegami z The Rolling Stones. Podkreślmy, że to od początku był zespół Briana: to on założył grupę, wymyślił jej nazwę, wreszcie przyjął do składu Keitha Richardsa, z którym stworzył fantastyczny duet gitarowy, i sprzeciwił się zwolnieniu Micka Jaggera, który według słów jednego z agentów nie potrafił śpiewać.

Historia lubi być jednak perfidna, bo to właśnie The Glimmer Twins, jak później tytułowali się Keith i Mick, doprowadzili do wyrzucenia Jonesa z The Rolling Stones. Gdyby uprościć przebieg zdarzeń, można by napisać, że Jagger i Richards ukradli Brianowi zespół, a Keith dodatkowo dziewczynę (modelkę Anitę Pallenberg). Tę wersję wydarzeń niejako potwierdza stosunek artystów do pierwszego lidera The Rolling Stones. Na przykład Keith Richards w znakomitej i szczerej autobiografii "Życie" lakonicznie i niechętnie komentuje relacje z Brianem Jonesem, ukazując kolegę z zespołu w nie najlepszym świetle, chociaż od śmierci muzyka minęło przecież kilka dekad.

"Under My Thumb" i Brian Jones grający na marimbie:


Interesującą informację na temat artysty ujawnił były menedżer grupy Andrew Loog Oldham. Jak napisał w książce "Stoned", Brian Jones od początku zachowywał się jak outsider i izolował od reszty Stonesów. Podczas pierwszych koncertów w 1963 roku muzyk podróżował osobno i mieszkał w innych hotelach niż jego koledzy. Oldham ujawnił również, że będący pod wpływem narkotyków Jones był nie do zniesienia.

Nie jest tajemnicą, że w pewnym momencie Jagger i Richards zaczęli przejmować The Rolling Stones z coraz bardziej wiotkich rąk Jonesa. Ten ostatni, zamiast artystycznie iść do przodu i tworzyć autorski materiał, na co nalegali wokalista i gitarzysta, preferował granie własnych wersji bluesowych standardów.

Prawda jest taka, że Stonesi wyrośli z tej formuły, czego Jones nie chciał i nie umiał zaakceptować, bo brakowało mu zdolności kompozytorskich (o czym na łamach magazynu "Rolling Stone" szerze powiedział Mick Jagger). Z tego powodu zamiast pracy, wolał uciekać od problemów w używki i - co ponoć wydarzyło się wielokrotnie - odurzony omdlewać w studio nagraniowym. W tym czasie Mick i Keith komponowali utwory, dzięki którym nie tylko realizowali się artystycznie, ale też zarabiali większe pieniądze.

Jeżeli jesteśmy już przy temacie pieniędzy... Brian Jones na początku kariery The Rolling Stones zawarł za plecami kolegów umowę z menedżerem, dzięki czemu otrzymywał tygodniowo pięć funtów więcej niż pozostali muzycy. Artysta twierdził, że jest liderem grupy, organizuje zespołowi koncerty i przewodzi jej artystycznie, stąd należą mu się większe pieniądze. Czy było to fair w stosunku do pozostałych Stonesów? Keith Richards był ponoć zaskoczony i zniesmaczony, gdy dowiedział się o machinacjach kolegi.

"Paint It Black" i Brian Jones grający na sitarze:


Pomiędzy Brianem Jonesem a nowymi liderami The Rolling Stones zaczęło dochodzić jednocześnie do agresywnych wybuchów i momentów zupełnego zobojętnienia. Jak ujawniła Marianne Faithfull w książce "Blown Away: The Rolling Stones And The Death Of The Sixties" autorstwa A.E. Hotchnera, pewnego razu Brian Jones rzucił się z nożem na Micka Jaggera! Wokaliście udało się wytracić niebezpieczny przedmiot z dłoni gitarzysty, który uciekł do stawu otaczającego dom. Wściekły Mick ścigał Briana, by następnie walczyć z nim w wodzie aż do zupełnej utraty sił.

Podczas ostatniej trasy koncertowej Briana Jonesa z The Rolling Stones, do której artysta został zmuszony przez menedżment i Anitę Pallenberg (wówczas już dziewczynę Keitha Richardsa) groźbami i prośbami, Stonesi ponoć nie zamienili z byłym już liderem ani słowa. Niektórzy twierdzą, że artysta nie został wówczas usunięty z zespołu, ponieważ Mick Jagger obawiał się, że może to nadkruszyć popularność zespołu. Ile w tym prawdy? Nie wiemy. Pewne jest jednak, że wokalista zawsze patrzył na świat bardzo pragmatycznie.

Ta chora sytuacja nie mogła jednak trwać wiecznie. Otumaniony używkami, zniechęcony grą w The Rolling Stones Brian Jones, jeżeli już pojawiał się na próbach zespołu lub w studio nagraniowym, był zupełnie bezużyteczny i hamował rozwój zespołu.

W czerwcu 1969 roku muzycy podjęli ostateczną decyzję o usunięciu założyciela The Rolling Stones z szeregów zespołu, co artyście zakomunikowali Mick Jagger i Keith Richards, oferując mu jednocześnie 100 tysięcy funtów plus coroczną pensję w ramach rekompensaty. Brian Jones spodziewał się, jaką informację chcą mu przekazać koledzy. Ponoć po ich odjeździe artysta stał w ogrodzie swojego domu Cotchford Farm w Sussex i płakał. Miesiąc później Brian Jones utopił się w basenie, a okoliczności śmierci artysty do dziś nie są rozwikłane. Tak jak zresztą skomplikowana osobowość i zawiła dusza artysty.

The Rolling Stones po raz ostatni z Brianem Jonesem w "Sympathy For the Devil":


Smutną puentę dla życia Briana Jonesa napisali - nie do końca świadomie - muzycy The Rolling Stones. Podczas koncertu w londyńskim Hyde Park, który odbył się w dwa dni po śmierci artysty, zespół chciał złożyć mu hołd, wypuszczając z pudełek dwa tysiące białych ciem. Niestety, ze względu na upał większość insektów nie żyła. Tym, którym udało się wylecieć z pudełek, sił starczyło jedynie na kilka metrów lotu, by później spaść na stojącą pod sceną publiczność. Symbolika być może to naciągana i rzewna, ale mimo wszystko współbrzmiąca z osobą Briana Jonesa.

Artur Wróblewski

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: The Rolling Stones | jones | brian jones
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy