Reklama

Zimna krew

Feist "Metals", Universal Music Polska

Blisko cztery lata Leslie Feist czekała na wyciszenie szumu wokół własnej osoby po dezorientującym sukcesie piosenki "1234". Kameralnym albumem "Metals" kanadyjska artystka najpewniej jeszcze mocniej wydestyluje grono fanów.

Przypomnijmy, że dzięki wykorzystaniu skocznego utworu "1234" w reklamie produktu jednego z najpotężniejszych koncernów na świecie, z anonimowej dla mainstreamu wokalistki, Feist stała się - o tak - gwiazdą. Cztery lata i 2,5 mln egzemplarzy płyty "The Reminder" (z winną całego zamieszania piosenką "1234") później, można z ulgą stwierdzić, że sukces nie zawrócił artystce w głowie. Wręcz przeciwnie, płyta "Metals" pokazuje, że Kanadyjka z pełną świadomością od szampańskich bąbelków, woli twarde stąpanie po ziemi. Feist, pomimo niesprzyjających warunków, potrafiła zachować zimną krew.

Reklama

W wywiadzie z INTERIA.PL gwiazda przyznała, że potrzebowała odsapnąć od medialnego szumu. - Pragnęłam ciszy, by zacząć nagrywanie nowej płyty. Zaczęłam pisać, gdy zrobiło się naprawdę cicho i nikt nie czekał na mój album - przyznała Feist, a jej słowa o ciszy i braku oczekiwania są kluczowe do zrozumienia "Metals".

To album bardzo kameralny i delikatny, jednocześnie mający w sobie podskórną siłę, która generuje moc, nie potrzebując do tego potężnych gitar, głębokich basów, intensywnej perkusji czy przerysowanej produkcji. To także płyta, którą pomimo swej prostoty, pełna jest szczegółów, których łowienie jest zajęciem dostarczającym mnóstwo satysfakcji. A głos Leslie Feist nie wymaga pochwał, coraz bardziej windując artystkę w stronę tych największych i najbardziej charyzmatycznych osobowości, jak choćby Kate Bush czy PJ Harvey.

Kanadyjka posiadła także rzadką umiejętność pisania piosenek, które choć mają ciepły i flegmatyczny klimat, to jednak w kluczowym momencie przestają ewaluować w stronę tzw. muzyki do filiżanki cappuccino. Najbliżej niewybaczalnego przełamania tej bariery jest singlowy jest "How Come You Never Go There", ale - tak jak wspomniano wyżej - w odpowiednim momencie pojawiają się nie do końca bezpieczne elementy, które mogą zepsuć błogą i słodką lounge'ową atmosferę.

Na sennym "Metals" jest zresztą kilka takich kompozycji, które potrafiłyby wytrącić ze spokojnego rozkoszowania się samym rozkoszowaniem się. Na przykład nerwowy i posępny "A Commotion". Albo drapiący garażową gitarą "Undiscovered First". To jednak tylko przerywniki dla płynącego strumienia muzycznego spokoju i powściągliwości, których najwyrazistszymi przykładami są podniosłe, ale nie patetyczne "Graveyard", stonowane, ale nie mdłe "Caught A Long Wind", wreszcie - wbrew tytułowi - wcale nie dodające otuchy "Comfort Me". Na laurkę zasługuje "Anti-Pioneer", pijany blues śpiewany dla zasypiającego na stole ostatniego gościa w knajpie, blues, który - nie wiedzieć czemu - za sprawą nieoczekiwanej sekcji smyczkowej zamienia się w panoramiczną kompozycję, o zaskakująco rozdwojonym nastroju.

Reasumując, "Metals" na pewno nie osiągnie komercyjnego sukcesu "The Reminder". I bardzo dobrze, bo liczy się to, że Feist nagrała właśnie swój najlepszy w karierze album.

7/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Feist | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama