Reklama

Recenzja Tricky "Adrian Thaws": Budka Suflera trip hopu

Tricky ćpa ostatnio za dużo albo za mało. Efekt jest taki, że właśnie wydał najsłabszy album w karierze.

Jasne, że przy okazji każdej kolejnej solówki (wyłączając świetną "Maxinquaye") Thawsa rozlegały się głosy, że są to popłuczyny po Massive Attack, że płyta ewidentnie poniżej oczekiwań. Jednak w stosunku do tego, co znajdujemy na nowym albumie, poprzednie były co najmniej bardzo dobre. Bo podczas, gdy koledzy po fachu, jak choćby DJ Shadow, próbują jakoś "zdanżać", Tricky postanowił zamienić "trip" na "hip", czy nawet "trap". Sęk w tym, że wszystko co niby nowe jest tak naprawdę wtórne jak diabli.

Album zaczyna się nie do zniesienia leniwie. Brzmienie takiego "Sun Down", "I Had a Dream" czy "Something in the Way" zchilloutowałyby mojego starego równie dobrze, jak program wędkarski w telewizji regionalnej. Zero pazura, przynudzanie. Liryzmem za serce również nie chwyta. Te dwa numery to jedno z dwóch oblicz "Adriana". Drugie to antypody pierwszego - Tricky bowiem sili się na rozwiązania rodem z trapu. Niby agresywnie, ale nie kąsa. Niby jakoś fabryczno-industrialnie, ale jakby zupełnie bez świadomości, że dubstep jest już passé. Pojawiają się oczywiście reminescencje Massive Attack, jak choćby w "Keep Me in Your Shake", ale człowiek słysząc je zadaje sobie bardzo konkretne pytanie: "Po jaką cholerę tego słuchać, jeśli zamiast ersatzu można sięgnąć po klasykę?".

Reklama

W takim "Why Don't You" Tricky z kolei ogrywa patenty, które ograli już czy to Bowie z Reznorem, czy to KMFDM. Niekoniecznie wiadomo, po co... Jakkolwiek niepokojąco robi się może tylko w trapowym "Gangster Chronicle" (cover London Posse), ale najwyżej na chwilę. W większości słuchamy dźwięków nużących do tego stopnia, że mimo dudniących basów leżący obok mnie pies właśnie zasnął i pochrapuje. Czochram więc bydlaka za uchem i kombinuję po co silić się na wydawanie albumu rok po roku? Albo czy rozbuchane ego aż do tego stopnia wycina samokrytykę i umiejętność selekcji, co do szuflady, albo ponownej obróbki, a co pokazać ludziom?

Kiedy dawno, dawno temu słuchało się "Blue Lines", człowiekowi zdawało się, że oto trafił na kolektyw muzyków, którzy w swoich nagraniach potrafią ująć cały świat, a jeśli nie, to pokaźny jego wycinek. Latka lecą i widać, że tak naprawdę horyzonty muzyczne Tricky'ego są żałośnie wąskie. Powiecie, że Waliński się uwziął... Ale wrzućcie sobie "My Palestine Girl" i powiedzcie, ile już razy ten numer słyszeliście. To plus fakt, że album Tricky zatytułował tym razem swoim prawdziwym imieniem i nazwiskiem jawi się wobec tego wszystkiego jak niezamierzona ironia.

Oczywiście na "Thawsie" są momenty gęste jak smoła, w które wczuć się można i należy, ale jest ich mało. Za mało, żeby zrobiły cały album. Nie pomaga załoga młodszych i bardziej pewnie rozeznanych w nowinkach gości. Tricky z artysty, który macherował na światowej scenie zszedł do pozycji twórcy, który nie obchodzi nikogo poza nim samym. On i jego idiosynkrazje, marzenia o dawnej wielkości. Kot patrzy w lustro i widzi lwa. Tricky patrzy na konsoletę i czuje się bogiem. Bogiem już tylko dla naprawdę najzagorzalszych fanów. A jeśli tak dalej pójdzie, to i dla nich nie. Budka Suflera trip hopu.

Tricky "Adrian Thaws", False Idols

4/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach Interii!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Tricky | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy