Reklama

Recenzja Pink Freud "Punk Freud Army": Improwizowany punk

Odłóżmy wszystkie afery związane z wydaniem nowej płyty Pink Freud i skupmy się tylko na muzyce. Wtedy będzie lepiej dla nas wszystkich.

Odłóżmy wszystkie afery związane z wydaniem nowej płyty Pink Freud i skupmy się tylko na muzyce. Wtedy będzie lepiej dla nas wszystkich.
Grupa Pink Freud zaprosiła do współpracy cenionych gości /

"Punk Freud Army" jeszcze nie zdążyło pojawić się na półkach, a już musiało zniknąć. I to szybko! Na szczęście po kilkudniowej "batalii", o której nie ma sensu się rozwodzić, już nie widać śladu. Niesmak? Oczywiście, ale lepiej odłożyć to na kilkadziesiąt minut na bok, bo w trakcie takiego koncertu, nawet w domowych warunkach, nie ma to najmniejszego znaczenia.

Porównanie może nie będzie do końca trafione, ale... drugie The Users to nie jest. Takim też być nie miało, ale w pewnym momencie przychodzi myśl, że można znaleźć kluczowe podobieństwo. Elementy dziejowe (czyt. nazwiska na jednej scenie) są tutaj jak najbardziej istotne i pusty frazes, jakim jest "muzyka łączy pokolenia", pasuje tu jak ulał. Na jednej scenie, w Studiu im. Agnieszki Osieckiej w radiowej Trójce, spotkali się ci, którzy byli głosem pokolenia 30 lat temu, walczyli słowem i zmieniali krajobraz polskiej sceny, oraz ci, którzy jeszcze całkiem niedawno starali się totalnie zmienić polską alternatywę. To wszystko z okazji dziesięciolecia kultowej dla niektórych płyty "Punk Freud", czyli na papierze wszystko wygląda całkiem nieźle, pytanie tylko, jak jest tutaj z graniem i co wyróżnia "Punk Freud Army" na tle innych albumów koncertowych?

Reklama

Niech grają, niech się bawią. Sami najlepsi. "Punk Freud Army" to grube spotkanie towarzyskie bohemy artystycznej i porządny gig z będący przemyślanym od A do Z koncertem. Mazolewski z ekipą oraz zaproszonymi Tomaszem Budzyńskim, Robertem Brylewskim, Tomkiem Lipińskim, Robertem Materą i Alkiem Koreckim stworzyli jeden wielki hołd dla polskiego punka i muzyki alternatywnej. Mniej improwizacji, więcej brudu nałożonego na doskonale znane kompozycje. Nieźle zagrane, ładnie nagrane, czego chcieć więcej?

Łączymy swoje znane numery, bawimy się w delikatną improwizację. Parafrazując opener - "Burbon / Spytaj Milicjanta" - spytaj recenzenta, on ci prawdę powie. On ci wskaże drogę. Wśród znanych utworów, często będących symbiozą dwóch światów naraz, takich jak "Police Jazz / To co czujesz, to co wiesz", śpiewanych przez zaproszonych gości, trafiają się instrumentalne perełki, jak "Punki na piasku". Takie kombinacje jazzujących Pink Freud z klasycznymi wariacjami piosenek Tiltu czy Siekiery mogą się podobać.

Brakuje tylko jednego, w przypadku albumów nagrywanych na żywo, najważniejszego. Elementu zaskoczenia. Właśnie, wszystko byłoby bardzo fajnie, gdyby nie to, że "Punk Freud Army" nie zaskakuje aż tak bardzo, jakby początkowo mogło się wydawać. Nowego wymiaru nabierają "Centrala", świetnie współgrająca z mingusowym "Canonem", czy "Ludzie Wschodu", ale to tylko kropla. Całość jest wielką atrakcją dla tych, którzy przeżyli to na żywo. Jest to co najwyżej pamiątka z istotnego muzycznego wydarzenia, jakim był ten koncert.

Żeby w pełni zrozumieć sens tego wydawnictwa, trzeba... było znaleźć się na koncercie. W innym przypadku może być dość ciężko, ale nawet pomimo tego, że album kierowany jest do konkretnej grupy docelowej, to dobrze się stało, że można go normalnie dostać. Zasługują na to wszyscy, a już na pewno najbardziej zagorzali fani i sami muzycy. Co w takim razie z pozostałymi? Lepiej niech zainwestują w ich albumy studyjne. Efekt będzie zdecydowanie lepszy, a po "Punk Freud Army" jeszcze kiedyś przyjdą.

Pink Freud "Punk Freud Army", Wydawnictwo Agora

6/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Pink Freud | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy