Reklama

Recenzja Morgoth "Ungod": Jak nie zostać ministrantem

Nie wiem, co na twórczość Morgoth powiedziałby Tolkien. Choć tę potężną kreaturę uwięziono na dłużej niż kilkanaście lat, rezultatem jej uwolnienia był prastary terror, którego na powrotnej płycie Niemców z pewnością nie brakuje.

Nie wiem, co na twórczość Morgoth powiedziałby Tolkien. Choć tę potężną kreaturę uwięziono na dłużej niż kilkanaście lat, rezultatem jej uwolnienia był prastary terror, którego na powrotnej płycie Niemców z pewnością nie brakuje.
"Ungod" to pierwsza od 19 lat płyta Morgoth /

Do dziś doskonale pamiętam, jak wydzierający się na krzyżu Marc Grewe, którego zobaczyłem po raz pierwszy za sprawą nieodżałowanego programu "Headbangers Ball" MTV na początku lat 90., pozostawił niezatarty ślad na mojej nastoletniej psychice. Niewykluczam też, że ów piwniczny, cuchnący piekłem teledysk do "Sold Baptism" z pomnikowego debiutu "Cursed" (1991 r.) ostatecznie odwiódł mnie od kuszącej propozycji zostania osiedlowym ministrantem. Wpływ death metalu na spadek chętnych do liturgicznej posługi był wtedy bardzo wysoki.

Za sprawą nieświętej trójcy teutońskiego thrashu (Kreator, Sodom, Destruction), w latach 80. niemiecka scena była jednym z centralnych ośrodków metalowej zawieruchy. W kontekście naszych zachodnich sąsiadów, tego samego nie sposób powiedzieć o death metalu, który kilka lat później zawładną duszami fanów muzyki metalowej. Na dobrą sprawę jedynym liczącym się niemieckim konkurentem dla rosnących w siłę deathmetalowych goliatów z Florydy i Szwecji, był Morgoth, który przy nieocenionym wsparciu raczkującej wówczas wytwórni Roberta Kampfa (Century Media Records), wyrósł na jedną z najważniejszych formacji gatunku.

Reklama

Do tych chwalebnych czasów nawiązuje "Ungod", czwarta i pierwsza od 19 lat płyta muzyków z Nadrenii Północnej-Westfalii, którzy w 2010 roku wrócili na scenę przy relatywnie cicho brzmiących fanfarach. Choć w ostatnich latach klimat dla death metalu nieco się polepszył, czasy się zmieniły. Na całe szczęście Morgoth nie próbuje tu dopasować się do aktualnie panujących trendów, nie udaje nastolatków ani (od razu uspokajam) nie wykonuje radykalnego skrętu w stronę electro-industrialu, co za sprawą albumu "Feel Sorry For The Fanatic" (1996 r.) wypomina im się do dziś. Z tej perspektywy "Ungod", podobnie jak ostatnie powroty Carcass czy Gorefest (co ciekawe oba swego czasu naznaczone tożsamą "zdradą ideałów"), znajdzie uznanie przede wszystkim wśród miłośników oldskulowego grania sprzed 20 lat.

"Ungod" miał być brakującym ogniwem pomiędzy kanonicznym "Cursed" i powstałym już w erze wszechogarniającego, deathmetalowego trendu "Odium" (1993 r.), i prawdę mówiąc, trudno się z tym nie zgodzić. W przeciwieństwie do prawideł współczesnego, opętanego techniką death metalu, Sebastian Swart i Harald Busse serwują riffy dostojne i pełne ponurego klimatu z zamierzchłych czasów; album w przeważającej mierze utrzymany w średnich tempach, w których prym wiedzie ciężki groove, smoliste zwolnienia obrotów i nie znające sprzeciwu crescendo, o czym przekonuje nieubłaganie gęstniejąca atmosfera instrumentalnego utworu tytułowego. 

Przedłużeniem równie masywnych patentów Celtic Frost - a co za tym idzie bliskich estetyce kolegów po fachu z wczesnego Death, Obituary czy Asphyx - są otwierający "House Of Blood", "Voice Of Slumber", a także zamykający płytę, drugi instrumentalny i oparty praktycznie na jednym, powtarzającym się riffie numer "The Dark Sleep", rozpoczynający się pomrukami burzy i biciem dzwonów, za co winić należy wyłącznie Black Sabbath. Zdecydowanie najszybszy w tym zestawieniu jest napędzany blastami "Prison In Flesh", któremu w sukurs, zrywami, mkną zarówno "Black Enemy", jak i "Descent Into Hell". Sporo wspólnego ze żwawym riffem "Resistance" z "Odium" ma za to "Nemesis". Plugawy refren osadzonego w ciężkiej pulsacji "Snakestate" ("Welcome To The Snakestate / The Land Of Darkness And Decay"), przywodzącego na myśl drzewne Unleashed i Grave, nie pozostawia wątpliwości, że również w warstwie przekazu Morgoth nie ma dziś zamiaru odchodzić od apokaliptycznej tematyki sprzed lat. Potwierdza to także singlowy, opatrzony świetnym groove'em "God Is Evil", który pod tym względem przebija jedynie kapitalnie rozbujany "Traitor". Pozostaje jeszcze pytanie, gdzie się podział Marc Grewe. Warum?! No właśnie, dlaczego pod koniec 2014 roku wycofał się z zespołu, skutecznie obniżając rangę całego przedsięwzięcia - nie mam pojęcia. Zastępujący go przy mikrofonie Karsten "Jagger" Jäger z bardzo przyzwoitego Disbelief (polecam tę niedocenianą formację!) nagrał swoje partie właściwie rzutem na taśmę, a zważywszy na fakt, że do przeraźliwego growlingu Grewe trochę mu jednak brakuje, zaistniała sytuacja budzi zarazem słuszne rozżalenie, jak i szacunek wynikający z uporu, jakim - wbrew przeciwnościom losu - wykazali się pozostali muzycy.

"Ungod", na pohybel Grewe, chciałoby się rzecz, ostatecznie i tak okazał się solidnym zestawem kompozycji, których oldskulowa aura nie wydaje się ani przesadnie nostalgicznym fetyszem, ani tym bardziej zaklinaniem rzeczywistości. Ta jest już dziś zupełnie inna.

Morgoth "Ungod", Warner Music Polska

7/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Morgoth | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy