Reklama

Recenzja Giorgio Moroder "Deja Vu": Maruder Moroder

Jeden z ojców disco przypomina o sobie. Stawia na rozwiązania sprawdzone, choć "podrasowane". Ale i ucho do przebojów, i ręka do współpracowników już nie ta.

Jeden z ojców disco przypomina o sobie. Stawia na rozwiązania sprawdzone, choć "podrasowane". Ale i ucho do przebojów, i ręka do współpracowników już nie ta.
Moroder to nie tylko disco /  /

Tego faceta nie trzeba przedstawiać. Jest na scenie od lat 60. Z włoskich Dolomitów dotarł na światowe salony, a rolę basisty i gitarzysty w popowych ansamblach zastąpił mianem jednego z bardziej wpływowych producentów elektronicznych, współpracujących z Barbrą Streisand, Eltonem Johnem, Davidem Bowie, Freddiem Mercurym. Podczas gdy hiphopowcy wciąż samplują ścieżkę dźwiękową do "Człowieka z blizną" z  Alem Pacino, radia nie przestają grać hitów Berlin, Blondie, Limahla czy Ireny Cary. Na takie postaci rezerwujemy tak doniosłe sformułowania jak "ponadczasowa ikona popkultury".

Reklama

O tym, że uwspółcześnianie Morodera mogło ograniczyć się do działań kosmetycznych i realizacji przypominało nie tak dawno wielu artystów - Chromatics, Aeroplane, nasze (w połowie), znakomite KDMS. Niby dobrze, że wyszliśmy z lat 80., nie ma punktowych chórków, irytujących przeszkadzajek, prób "podrockowania" tego co parkietowe, acz obecny szlif EDM-owy, właściwy europejskiej masówce tanecznej, bywa nachalny. Próba trapu w "I Do This for You" jest wyłącznie zabawna, za to moment, gdy "74 Is the New 24" wchodzi w bieda-house z prostą etniczną melodyjką, repertuar bliższy Aviciemu, już mrozi krew w żyłach. Zresztą "Deja Vu" zaczyna się tak, że myślałem, iż to David Guetta właśnie zremiksował Technotronic.

Ilość wokodera, syntetyzowanych smyczków, basowych natarć powinna odstraszyć tych którzy - nie wiedzieć czemu - oczekiwali płyty w dobrym guście i wyrafinowanych doznań. Bezbarwność, landrynkowość bądź wysilony afekt aż nazbyt często wyzierają z wokali zaproszonych gości. Charli XCX, Mikky Ekko, Foxes czy Marlene podpadają niestety pod tę charakterystykę, a Britney Spears, która nie umie do swojej interpretacji "Tom's Diner" niczego dodać, niczego w oryginale odwrócić, podsumowuje serię rozczarowań featuringami.

Nie znaczy to, że "Deja Vu" nie ma udanych momentów i odpowiednich wyborów obsadowych. Choć Matthew Koma ze swoim chłopięcym głosem nie brzmi na swoje 28-lat, to "Tempted" jest funky, w dobrym tempie i przepojone radością życia. W numerze non stop coś się dzieje, zaś wizja "aniołów w czerwonych butach do tańczenia" staje przed oczami. Przy kawałku tytułowym oczywiście można by pytać z dozą złośliwości czy to jeszcze "Niekończąca się opowieść", czy już Daft Punk? Ale po co, skoro doświadczona Sia tak ładnie prowadzi przez ten przyprawiony szczyptą patosu numer, dodając mu trochę autentycznych - jak się wydaje - emocji. Kelis wnosi do "Back and Forth" tak deficytową na krążku charyzmę, przypominając trochę to, co z dyskotekowym repertuarem potrafiła zrobić Tina Turner. Jeszcze lepiej wypada Kylie Minogue, najwyraźniej stworzona do takich tematów. Z jednej strony sprężysta perkusja, świetny bas, umiejętne przejścia, z drugiej głos domykający tę przyjemną fuzję disco, funku i electro, czyniący z niej kapitalny popowy numer.  W końcu czuć chemię i oczywistym wydaje się to, że piosenka została wybrana pierwszym singlem.

Moroder to nie tylko disco. Nagrywał sporo ciekawej muzyki, na przykład na potrzeby filmów albo jeszcze przed rozpoczęciem ery disco, toteż ograniczanie go do tego gatunku wydawałoby się niesprawiedliwe, gdyby nie to, że na "Deja Vu" sam o to poprosił. Kilka wyróżniających się numerów, czy fakt, że całość można bez większych obaw nabyć w celach użytkowych, parkietowych, nie czyni nowego materiału godnym nazwiska. Kompozycje same w sobie nie mają w sobie nic pozwalającego być im czymś ponad kawałkami na chwilę. Kiedyś potrafiły być długie, hipnotyzować stopniowo, teraz to rzadko kiedy przekraczająca cztery minuty, radiowa prowizorka bez polotu.  Nie ma tu dawnej chwytliwości, melodii tak dobrych jak kiedyś, a i selekcja gości wydaje się w dużej mierze bardzo tymczasowa, taka na "monetyzowanie" tu i teraz. Z powodów czysto ludzkich rozumiem chęć istnienia Giorgio na scenie, ale z tych artystycznych najlepiej by było, gdyby podsumowaniem kariery twórcy był ten mały pomnik wystawiony mu - przy jego udziale zresztą - na ostatniej płycie Daft Punk.

Giorgio Moroder "Deja Vu", Sony

6/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Giorgio Moroder
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy