Reklama

Recenzja Beck "Colors": Od losera do pop-bohatera

Niezmiennie mistrz w konstruowaniu melodii, które odkleić ciężej niż gumę do żucia spod blatu. Melodii takich, jak ta z utworu, od którego wiele się zaczęło, czyli "Loser", wydanego pierwotnie w niezależnym labelu w marcu 1993 roku. Już nie mistrz muzycznego suspensu.

Niezmiennie mistrz w konstruowaniu melodii, które odkleić ciężej niż gumę do żucia spod blatu. Melodii takich, jak ta z utworu, od którego wiele się zaczęło, czyli "Loser", wydanego pierwotnie w niezależnym labelu w marcu 1993 roku. Już nie mistrz muzycznego suspensu.
Beck na okładce płyty "Colors" /

Jeszcze na początku lat 90. Beck Hansen, mieszkaniec Nowego Jorku, wiódł żywot bezdomnego muzyka. Wobec grozy tej sytuacji, postanowił wrócić do rodzinnego Los Angeles. Tam zarabiał na chleb rozmaitymi słabo płatnymi fuchami, w międzyczasie grywając w lokalnych kawiarniach i klubach. Jednym z jego ulubionych zajęć było tworzenie improwizowanych niedorzecznych piosenek, wymyślanych na poczekaniu, odpowiednio do reakcji publiczności. W taki właśnie sposób powstał zalążek tego, co później przerodziło się w hit numer 22 na ogłoszonej przez VH1 liście największych przebojów lat 90.

Reklama

Ciężko szukać gatunku, z tych leżących obok popu, których wyjadacz Beck w swojej karierze nie tykał. Indie-rock, folk, R&B, funk, soul - mogę tak całe popołudnie. Od losera do pop-bohatera - długa podróż udokumentowana została dwunastoma płytami długogrającymi. Trzynastkę, "Colors", można odczytać na różne sposoby, na przykład jako sumę wieloletnich podróży stylistycznych, dźwięków i brzmień, które miał okazję przetestować na swojej drodze.

Bez stuprocentowej wiedzy na temat wizji i pobudek autora, oceniając dzieło samo w sobie, takie jakim je dostaliśmy, ciężko odmówić "Colors" wysokiej jakości i piekielnej przebojowości. Bawię się świetnie słuchając wdzięcznego "Up All Night", "Dreams", który niemal zmusza do nucenia w refrenie, zakręconego "Colors" czy uberprzebojowego "Seventh Heaven". Swoją drogą - miłe skojarzenie z serialem opowiadającym losy amerykańskiego pastora Camdena i jego przeuroczej rodziny. Miłe, ale mimo wszystko to nostalgia z gatunku tych tanich. "Colours" to także przyjemna odmiana po dość ciężkim, aczkolwiek pięknym "Morning Phase", poprzednim albumie wydanym w 2014 roku.

Wszystko zatem powinno działać. A jednak nie do końca. Operacja się udała, ale pacjent umarł. Ilość skojarzeń z innymi dobrze znanymi kawałkami podczas odsłuchu "Colors" jest tak duża, że aż nie da się oceniać tej płyty pod względem nowości czy świeżości. Wszystko już było, jak Ameryka  długa i szeroka, od Timberlake'a do Tesfaye, od Robbiego Williamsa do Pharella Williamsa. Ale może tak miało być, może tym razem ironiczny Beck wysyła sygnał właśnie w ten sposób. Może chodziło o utarcie nosa wszystkim tym, którzy mają Becka za muzycznego snoba, zbyt dumnego, by stworzyć coś oczywistego i przewidywalnego. A może to po prostu powrót do czasów Becka-losera, serwującego przypadkowym ludziom efekty swojej niezobowiązującej twórczości. Do czasów beztroskiej zabawy muzyką.

Beck "Colors", Universal Music Polska

6/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Beck | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy