Reklama

Nothing But Thieves "Dead Club City": Niby martwy klub, a jak tańczą... [RECENZJA]

Znaleźć sposób na sukces na czwartej płycie? No, pewnie można wcześniej. Ale również lepiej późno niż wcale. Szczególnie, jeśli z takim efektem.

Znaleźć sposób na sukces na czwartej płycie? No, pewnie można wcześniej. Ale również lepiej późno niż wcale. Szczególnie, jeśli z takim efektem.
Zespół Nothing But Thieves wydał album "Dead Club City" /Gina Wetzler/Redferns /Getty Images

Do muzyki NBT zawsze miałem stosunek raczej letni. Widziałem ich na żywo, słuchałem płyt, zawsze jednak wydawało się, że czegoś im brakuje, jakiejś iskierki, która pozwala oddzielić przeciętniaków od tych naprawdę dobrych. No i stało się, czwartym albumem grupa z Essex przechodzi ten dotychczas nieprzekraczalny Rubikon. A że sposobem na tę przeprawę była pewna zmiana formy, to tylko lepiej.

Jaka zmiana formy? Taka, że w tytuowym martwym klubie idzie naprawdę potańczyć. Przykłady? W "Keeping You Around" D'Angelo puszcza (z wzajemnością) oko do Justina Timberlake'a, a "City Haunts" startuje taką partią podobną tej, za którą świat ongiś pokochał "I Don't Feel Like Dancing" Scissor Sisters. A to nie wszystko, bo w dalszej części numeru mamy groove godny z jednej strony "...Like Clockwork" Queens of the Stone Age, a z drugiej wczesnych, jeszcze fajnych The Black Keys albo Royal Blood

Reklama

Jeśli lubicie disco albo choćby synthowe brzmienia z ejtisów, nie dacie rady nie zakochać się w świetnym, niesionym filmowymi, albo i wręcz bondowskimi, smyczkami "Do You Love Me Yet?". Co za numer! I jeszcze wszystkie te skojarzenia, które odsyłają w przeszłość od Earth, Wind and Fire, po... The Cutting Crew. Mistrzowski singel. "Members Only"? Każda, powtarzam: każda współczesna wokalistka r'n'b dałaby się pokroić za taki numer. A że przy okazji to bodaj najciężej zaaranżowany fragment płyty, to tylko lepiej. Po co zupełnie zrywać z cięższym rockiem, skoro ma się polot, by mieszać wszystko w kociołku z biegłością druida Panoramiksa? Zresztą to niejedyna ofiara ewentualnego pokrojenia. Za "Green Eyes :: Siena" pokroić pewnie dałby się... Devendra Banhart.

Kolejną sprawą jest lekkość, z jaką Conor Mason dowozi swoje partie wokalne. Wcześniej wydawało się, że to śpiewak, który zdecydowanie wykracza talentem poza poziom własnego zespołu. Tutaj, kiedy zespół go w końcu dogonił, efekt jest znakomity. Czy to noworomantyczna emfaza w niższych partiach, czy falsety w stylu sommerville'owskim, ten facet bierze po prostu w końcu całość ich muzyki za pysk, nadaje jej charakteru i pewności. Znakomita robota.

Jasne, że dance punk miał swój revival jakieś piętnaście lat temu. Jasne, że wiedzione sukcesem Justice kapele indie-electro to już od dawna nie szczawiki z grzywkami, tylko panowie w średnim wieku. Ale nawet jeśli Nothing but Thieves swoim nowym albumem wstrzelają się w muzykę teoretycznie już przebrzmiałą, robią to z wielką klasą i nielichym kompozytorskim zmysłem. I za to im chwała. Wielkiej sztuki tu nie ma. Świetnych numerów z kolei jest na kopy. Nic dziwnego, że "DCC" pnie się po listach przebojów w swoim kraju jak Donkey Kong po drabinkach. Sprawdźcie tę płytę koniecznie.

Nothing but Thieves "Dead Club City", Sony

8/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Nothing But Thieves | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy