Niektórzy lubią siniaki
Drugi i zarazem ostatni dzień Orange Warsaw Festival 2013 upłynął na radosnym pogowaniu do muzyki amerykańskiej grupy The Offspring i innych przyjemnościach.
Było głośno, ale nie kakofonicznie. Narzekaliśmy na akustykę Stadionu Narodowego, ale akurat The Offspring brzmieli stosunkowo nie najgorzej. Natężenie rytmicznego, melodyjnego łomotu wywoływało więc pożądane efekty.
Z góry stadionu świetnie było widać, jak w różnych miejscach płyty powstają "ściany śmierci"; wpadający na siebie z impetem fani The Offspring już od poniedziałku z dumą będą nosili siniaki po szalonym pogo i trudno o lepszą pamiątkę z tego koncertu.
Amerykanie wiedzą, jak układać setlistę, by napięcie rosło, ale jednocześnie po drodze nikomu się nie nudziło. Było oczywiście obowiązkowe skakanie na "Pretty Fly (For a White Guy)", "Why Don't You Get a Job" czy "The Kids Aren't Alright", natomiast pomiędzy tak zwanymi hitami... też było skakanie (i pogo).
The Offspring dali więc najbardziej czaderski koncert niedzielnego wieczoru. Z rywalizacji o ten tytuł wyeliminowało Cypress Hill niezbyt dobre udźwiękowienie koncertu - refren powracający podczas tegorocznej edycji Orange Warsaw. Jednak B-Real, Sen Dog i reszta składu dopilnowali, by marka Cypress Hill nadal kojarzyła się z alternatywnym, latynoskim rapem pierwszego sortu. Profesjonalizmu i dobrego kontaktu z publicznością nie można im odmówić, szkoda, że akurat oni potknęli się w niedzielę na podstępnej akustyce Stadionu Narodowego.
Tomasz "Lipa" Lipnicki, lider grupy Lipali, która rozpoczęła drugi dzień festiwalu, skonstatował, że czuje się, jakby występował w kościele (ze względu na pogłos).
Lipa trochę ponarzekał, publiczność nie dopisała ze względu na wczesną porę, ale i tak koncert był dobry, mocny, stanowczy, dużo lepszy niż występ OCN z poprzedniego dnia.
Na koniec Orange Warsaw Festival 2013 organizatorzy tradycyjnie zafundowali uczestnikom imprezę. Tym razem pod patronatem Fatboy Slima, który na tle efektownych wizualizacji wyczarowywał bity z konsolety i podnosił pierwszym rzędom żołądek do gardła, bezlitośnie wykorzystując możliwości subwooferów.
Drugiego dnia imprezy nie przybyło tyle ludzi co na Beyonce, ale i tak można spokojnie odtrąbić sukces frekwencyjny festiwalu. Festiwalu miejskiego, jak lubią go nazywać organizatorzy, sprytnie umieszczając siebie w odrębnej kategorii, oczywiście na 1. miejscu. Faktem jest, że OWF na dobre zadomowił się na festiwalowej mapie Polski i w kalendarzu fanów muzyki. Formuła imprezy wciąż jednak poddawana jest korektom. Ale wydaje się, że za rok organizatorzy znów spróbują ściągnąć wielką gwiazdę popu, dobry hip hop, gitarowych wymiataczy i cenionego DJ-a. To dobry przepis.
Michał Michalak, Warszawa