Reklama

Prawdziwa historia Melechesh

Powstały w Jeruzalem, black / thrashowy Melechesh to grupa mająca za sobą niezwykle barwną karierę. Długo niedoceniany, spotykający się z niezrozumieniem czy wreszcie zmuszony do wyjazdu z Izraela za rzekome czczenie szatana. W wywiadzie udzielonym INTERIA.PL, lider Melechesh Ashmedi opowiedział nam o zakrętach historii swojego zespołu.

- Powiem jedno - czasami w ogóle nie chodzi o muzykę. Niestety. Właściwie, niekiedy jest to ostatnia rzecz, o której się mówi. To bardzo smutne, bo dla mnie najważniejsza jest muzyka. Nie jestem żadnym bohaterem, bo jeśli robi się z tego pieniądze - świetnie. To twoja praca i szanuję to - mówi w rozmowie z naszym serwisem frontman Melechesh.

- Np. "As Jerusalem Burns..." ukazał się trochę za późno, bo nie byliśmy zespołem ze Skandynawii i trudno było złapać kontrakt. Nikt nie zwrócił wówczas uwagi, że jest to oryginalny black metal zespołu pochodzącego ze Świętego Miasta. Ku***, przecież to było coś. Zwykły brak wizji. Mam jednak nadzieję, że w przyszłości się to zmieni i ludzie naprawdę doznają oświecenia. Sprawa rozbija się o siłę postrzegania, błędne porównania. Nasza tożsamość zawsze wprowadza zamęt, co uważam za kompletny idiotyzm - zauważa.

Reklama

W 1998 roku Ashmedi zdecydował się na opuszczenie rodzinnego domu i przeprowadzkę do Holandii.

- Powodów było wiele. Po pierwsze nie jestem obywatelem Izraela i to nie mój problem, choć mam szacunek do moich przyjaciół tam mieszkających. To po prostu nie był mój język i chciałem się stamtąd wynieść. Lepiej mówię o angielsku. Poza tym, w tamtym czasie, pod względem muzycznym, ten kraj był ślepą uliczką. Rozwinąłem się dopiero w Europie - przyznaje wokalista.

Na scenie metalowej krążyły również plotki o kłopotach Melechesh z ortodoksyjnymi ruchami religijnymi.

- Cała historia wyglądała tak. W 1994 roku, na cztery lata przed moim wyjazdem, jedna gazeta napisała, że jesteśmy blackmetalowym zespołem, czczącym szatana. De facto izraelskie władze są całkiem liberalne, ale jeśli chodzi o hasła w stylu satanistycznego kultu w Jeruzalem, policja się mną zainteresowała. Było to dość uciążliwe, ale po pewnym czasie dali mi spokój. Również kulturowo, moja rodzina i Molocha (gitara) wywodzą się z chrześcijaństwa. Nie są religijni, ale takie są ich proweniencje. A nasze antychrześcijańskie symbole też tam nie pasowały. Zostaliśmy wyrzutkami tej społeczności - opowiada Melechesh Ashmedi.

- Wschodnie Jeruzalem jest bardzo konserwatywne, zachodnie nie, także nie mieliśmy aż takich nieprzyjemności. Jednak to wszystko narastało. Zresztą cała ta historia dała nam trochę rozgłosu na kilka miesięcy. Ale ja i tak miałem tego dość. Nie jesteśmy w końcu obywatelami Izraela. Jeruzalem to moje miasto, które kocham, ale kraju już nie, i nie mam z nim nic wspólnego. Dlatego trzeba było iść dalej. Niemniej, nawet do dziś nazywa się nas izraelską grupą. A przecież w tym zespole nie ma ani jednego Izraelczyka. I chyba nic już na to nie poradzimy. Nawet Holendrzy nazywają nas w ten sposób, choć jesteśmy obywatelami Holandii od ośmiu lat. Cóż zrobić, ludzie wiedzą lepiej - ironizuje.

"Emissaries", nowa płyta Melechesh, będąca największą produkcją w dziejach francuskiej wytwórni Osmose, ukazała się pod koniec października 2006 roku.

Przeczytaj cały wywiad z Melechesh.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Melechesh
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy