Zawsze miał niewyparzony język. Roger Daltrey z The Who kończy 80 lat

Roger Daltrey, czyli frontman The Who, kończy 80 lat /Roberto Serra - Iguana Press/Getty Images /Getty Images

Sześć dekad aktywności scenicznej i kariery aktorskiej robi spore wrażenie. Chociaż w latach 60. wyśpiewał słynną frazę "I hope I die before I get old" wydaje się, że czas jest jego sprzymierzeńcem, podobnie jak jego rówieśników - Roberta Planta, Paula McCartneya i Micka Jaggera. Nie zwalnia tempa, a pytany przez dziennikarzy, dlaczego pomimo wieku ciągle występuje, odpowiedział: "Po prostu to kocham". Wygląda na to, że swoje urodziny będzie również świętował na scenie podczas koncertów w ramach akcji charytatywnej Teenage Cancer Trust. Roger Daltrey kończy właśnie 80 lat.

Od ponad dwudziestu lat wokalista The Who jest zaangażowany we wspieranie organizacji niosącej pomoc młodym ludziom borykającym się z chorobą nowotworową. W tym roku zamierza ustąpić z miejsca kuratora artystycznego, aby dać przestrzeń do działania młodszym, jednak nadal będzie wspierał organizację jako honorowy członek. Razem ze swoim partnerem z The Who — Pete'em Townshendem założyli bliźniaczą akcję w Ameryce pod nazwą Teen Cancer America. Tegoroczne zwieńczenie akcji odbędzie się w dniach 18 - 24 marca, a na scenie obok oczywiście The Who, pojawią się Noel Gallagher's High Flying Birds, The Chemical Brothers, Young Fathers, Blossoms. Ostatniego finałowego wieczoru na scenie The Royal Albert Hall do Rogera Daltreya dołączą Robert Plant, Eddie Vader i Kelly Jones.

Reklama

Kate Collins, dyrektor naczelna Teenage Cancer Trust, podsumowując wieloletnią aktywność charytatywną Rogera Daltreya, stwierdziła, że bez wieloletniego wsparcia muzyków The Who nie wyobrażała sobie działalności organizacji. W rozmowie z "Metro" Daltrey wyznał: "32 miliony funtów zebrane z tych koncertów stanowią podstawę dla wyspecjalizowanych jednostek NHS, a także wyspecjalizowanych pielęgniarek i młodych pracowników, którzy pomagają młodemu człowiekowi, gdy rak wywrócił jego świat do góry nogami. Teraz strasznie bolą mnie kolana po 24 latach żebrania", zażartował na koniec. 

W 2018 roku Daltrey opisał swoje życie w książce, której nadał tytuł "Thanks a Lot Mr. Kibblewhite: My Story" przywołując nazwisko nauczyciela z lat szkolnych, który przyczynił się do wyrzucenia ze szkoły młodego Rogera. "Tytuł mojej książki nie był nigdy poniżający, był to prawdziwe podziękowanie, ponieważ może gdyby nie powiedział tego, co powiedział wtedy: 'Nigdy nic nie zrobisz ze swoim życiem, Daltrey', nie zrobiłbym tego, co zrobiłem. W pewnym sensie sprawił, że stałem się nieustraszony. Pomyślałem, no cóż, pokażę ci! Stało się to tą małą rzeczą z tyłu mojego głowy, która nieustannie mnie napędzała do działania" - wyznał w wywiadzie dla magazynu Forbes. Od najmłodszych lat był niespokojnym duchem, którego wszystko wokół interesowało. Nie miał pieniędzy, więc w wieku 12 lat zmontował swoją pierwszą gitarę. Muzyką zainteresował się, kiedy po raz pierwszy usłyszał w radiu śpiewającego Elvisa Presleya, jak sam wspominał, głos Króla zrobił na nim piorunujące wrażenie. 

Roger Daltrey. Pomocnik blacharza, pracownik fabryki, a wreszcie legenda sceny

Wolny od szkolnych ograniczeń szybko dołączył do pierwszego zespołu, a jakiś czas później z kumplem Johnem Entwistle'em założył The Detours. Nadal interesował się budowaniem gitar. Uwielbiał wchodzić do sklepów muzycznych, godzinami oglądał wystawione tam instrumenty, a potem precyzyjnie odwzorowywał ich kształt i zajmował się elektroniką instrumentu. Z pewnością pomogło mu w tym doświadczenie, jakie zdobył, będąc pomocnikiem elektryka na budowie. Chociaż to głos był od najmłodszych lat jego atutem, kochał sześciostrunowe rockowe atrybuty. Może dlatego był jedną z najbardziej zrozpaczonych osób, kiedy we wrześniowy wieczór 1964 roku podczas koncertu w Railway Tavern w Richmond Pete Townshend rozbił gitarę. Wydarzenie, które przeszło do historii i uznane zostało przez magazyn "Rolling Stone" za jeden z 50 kluczowych momentów w historii rocka, nie było jednak ulubionym momentem Daltreya. "To był horror. Dla mnie osobiście był to horror. Czego bym nie dał, żeby mieć kiedyś taką gitarę. Kiedy patrzyłem, jak spada i się rozbija, chciało mi się płakać" - stwierdził w rozmowie z "The Herald".

Zanim stał się wielką rockową gwiazdą, musiał ciężko pracować, aby przetrwać w swoim ukochanym Londynie. Pochodzący z robotniczego środowiska nie bał się wyzwań. Był pomocnikiem blacharza, pracował na budowach i w fabryce, jak sam wspominał, robił wszystko, aby pewnego dnia stanąć na własnych nogach i zająć się tym, co od zawsze było jego marzeniem. Chciał śpiewać, tworzyć muzykę i jednocześnie pragnął, aby dzięki temu mógł zarabiać na życie.

Fizyczna praca sprawiła, że młody chłopak z Shepherd's Bush nabrał tężyzny fizycznej, a jego cios miał swoją moc. Daltrey jeszcze w czasach szkolnych nie unikał bójek, a w późniejszych latach, jeśli nie mógł dojść do porozumienia w jakiejś sprawie, często rozwiązywał problemy z użyciem siły, o czym boleśnie przekonał się Pete Townshend. Jedna z najmocniejszych sprzeczek, zakończona nokautem gitarzysty The Who miała miejsce w czasie prac nad przygotowaniem trasy promującej album "Quadrophenia". W wyniku starcia gitarzysta The Who stracił przytomność. Kiedy opadły emocje, przerażony swoim czynem Daltrey jechał do szpitala w karetce obok swojego kumpla z zespołu, trzymając go czule za rękę i modląc się o jego zdrowie. "Na szczęście straciłem pamięć na godzinę lub dwie. Później Roger był dla mnie bardzo słodki. Oczywiście kłóciliśmy się jeszcze wiele razy, ale to dobry i kochający człowiek" - wyznał Townshend w rozmowie z magazynem "Louder".

W ciągu lat porywczy temperament wokalisty The Who został wspomnieniem. Relacje personalne między członkami zespołu zawsze były mieszanką miłości i nadmiernie afektywnych wybuchów. Townshend wspominał, że byli po prostu jak wielka rodzina, która czasem miała lepsze, a czasem gorsze dni. Jednak kiedy doszło do kłótni, lepiej było trzymać się od nich z daleka. Tragiczna śmierć Johna Entwistle'a w 2002 roku tuż przed pierwszym występem w ramach trasy koncertowej po Stanach Zjednoczonych, zmieniła relacje między Pete'em a Rogerem. Nagle zdali sobie sprawę z łączących ich relacji i z tego, że są teraz niejako spadkobiercami pamięci po zmarłych kolegach. "Nasz związek raczej zawsze miał charakter roboczy i to w zasadzie tyle. Kiedy jednak wchodzimy na scenę, tworzy się między nami chemia. Kiedy gramy dobrze, wszystko zaczyna się prawidłowo układać. Nadal jest tak cudownie, jak zawsze. Jednak poza sceną nigdy nie mieliśmy mocnych relacji. To takie proste" - komentował Roger Daltrey.

The Who uwielbiali robić demolkę. "Nuda na scenie"

The Who zawsze było scenicznym potworem. Od legendarnego, telewizyjnego występu w "Smothers Brothers Comedy Hour" w 1967, kiedy Keith Moon wysadził swoją perkusję, przez kolejne lata ich koncerty zawsze przyciągały zainteresowanie. Daltrey najczęściej był w centrum zainteresowania, często przykrywając swoją obecnością gitarowe szaleństwa i podskoki Townshenda. Dumnie krążył po scenie z rozpiętą do pępka koszulą, delikatnie bujał się w rytm muzyki i podrzucał spektakularnie do góry mikrofon, łapiąc go po chwili, co stało się jego znakiem rozpoznawczym. W jednym z ostatnich wywiadów wokalista wspomniał, że ostatnio ogranicza zabawę mikrofonem, ponieważ wzrok już nie jest najlepszy i kilka razy zdarzyło mu się nie złapać swojego narzędzia scenicznego. Pytany przez dziennikarza Jima Clasha, skąd wziął się pomysł takiego zachowania podczas koncertów, odparł: "Sam nie wiem. Chyba nuda na scenie. Wiesz te długie gitarowe solówki i basowe popisy sprawiały, że musiałem się czymś zająć". 

Daltrey — muzyk, aktor, bokser, miłośnik sportowych samochodów i szybkiej jazdy, działacz charytatywny, genialny wokalista to nie wszystkie wcielenia, z jakich znany jest wybitny artysta. Często zabierał głos w sprawach politycznych, chętnie dzieląc się swoimi przemyśleniami i poglądami na temat sytuacji w Wielkiej Brytanii. Sam często żartował, że nigdy nie doczeka się tytułu szlacheckiego, jak inni wybitni brytyjscy muzycy, ponieważ zawsze miał niewyparzony język i nie przejmował się skutkami swoich wypowiedzi, a że raczej nigdy nie było mu po drodze z obozem władzy, to wynik jest z góry przesądzony. Niekiedy nie do końca trafnie oceniał skutki swoich działań. Jako jeden z nielicznych artystów był zwolennikiem brexitu, za którym to rozwiązaniem głośno lobbował. Po latach wyciągnięto mu to i zarzucono hipokryzję, kiedy z kolei głośno postulował wprowadzenie ruchu bezwizowego dla muzyków, podpisując petycję w tej sprawie.

The Who od 60 lat na scenie - co dalej z legendą rocka?

W 2024 roku przypada 60. rocznica oficjalnego powstania The Who, dlatego fani oczekują, że Roger Daltrey i Pete Townshend ogłoszą coś specjalnego, aby uczcić to wydarzenie. Tymczasem słynny gitarzysta oświadczył ostatnio, że muszą z Rogerem pomyśleć nad przyszłością ich wspólnej pracy. Jak sam stwierdził, pracuje nad nową operą rockową opartą na swojej powieści "The Age Of Anxiety" z 2019 roku i zamierza przenieść ją na scenę. 

Roger Daltrey we wspominanej już rozmowie nadmienił, że powoli myśli o emeryturze, a tymczasem skupia się na ukończeniu filmu o nieżyjącym perkusiście grupy, którego roboczy tytuł brzmi "The Real Me", od piosenki z albumu "Quadrophenia" z 1973 roku. Obaj muzycy pod szyldem The Who koncertowali udanie razem z Royal Philharmonic Orchestra latem ubiegłego roku, ale czy po serii tegorocznych występów w ramach wspominanego już Teenage Cancer Trust fani mogą liczyć na coś więcej, przekonamy się już wkrótce. W końcu Daltrey i Townshend, który w maju skończy 79 lat, podobnie jak ich inni rockowi rówieśnicy wydają się być nieśmiertelni. 

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Roger Daltrey | Pete Townshend | The Who | Royal Albert Hall
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy