Reklama

Ta płyta mogła być końcem jego kariery. "To katastrofa"

Czasem do historii muzyki przechodzą nie tylko wybitni twórcy i ich dzieła, ale też dziennikarze i krytycy, którzy w swoim braku pokory wydają pochopne wyroki. Pięćdziesiąt lat temu kilka tygodni po wydaniu albumu "Berlin" Stephen Davis, dziennikarz magazynu "Rolling Stone" rozpoczął swoją recenzję słowami: "Album Lou Reeda był wyjątkowo inny, przedstawiając głębokie i trudne tematy, takie jak paranoja, schizofrenia i degradacja. Wywołał on silne reakcje wśród krytyków. Jedyną wymówką Reeda może być tylko to, że była to jego ostatnia szansa na zaistnienie. Żegnaj, Lou".

Czasem do historii muzyki przechodzą nie tylko wybitni twórcy i ich dzieła, ale też dziennikarze i krytycy, którzy w swoim braku pokory wydają pochopne wyroki. Pięćdziesiąt lat temu kilka tygodni po wydaniu albumu "Berlin" Stephen Davis, dziennikarz magazynu "Rolling Stone" rozpoczął swoją recenzję słowami: "Album Lou Reeda był wyjątkowo inny, przedstawiając głębokie i trudne tematy, takie jak paranoja, schizofrenia i degradacja. Wywołał on silne reakcje wśród krytyków. Jedyną wymówką Reeda może być tylko to, że była to jego ostatnia szansa na zaistnienie. Żegnaj, Lou".
Lou Reed nie miał lekko z dziennikarzami /Djamilla Rosa Cochran/ WireImage /Getty Images

Kilka lat później ten sam magazyn nie pluł już jadem w kierunku byłego muzyka The Velvet Underground, umieszczając "Berlin" wśród 500 najważniejszych płyt w historii muzyki, a kariera Lou Reeda trwała nieprzerwanie, aż do jego śmierci w  2013 roku. Niemniej niepochlebne recenzje w amerykańskiej prasie spowodowały kiepską pozycję płyty. Inaczej było w Wielkiej Brytanii i Europie, gdzie krążek stał się najlepiej sprzedającym albumem muzyka do czasu wydania "Magic & Loss" w 1992 roku i dotarł do miejsca siódmego na brytyjskiej liście przebojów. Właśnie mija pięćdziesiąt lat od wydania tej kontrowersyjnej dla jednych i genialnej dla innych płyty. 

Reklama

Po rozpadzie The Velvet Underground Lou Reed pozornie stracił zainteresowanie światem muzyki. Wrócił do rodzinnego domu i podjął pracę w firmie księgowej swojego ojca. Pracował, pisząc na maszynie i zarabiał 40 dolarów tygodniowo. Coś musiało go jednak uwierać w tym stabilnym życiu, skoro na początku 1972 roku wydał solowy album. Co dobrego można powiedzieć o płycie, która w większości składała się z przeróbek nagrań znanych z czasów VU? Na albumie pojawili się jako muzycy sesyjni członkowie Yes Rick Wakeman i Steve Howe. Była też jedna nowa piosenka "Berlin", która kilka lat później była początkiem nowej muzycznej historii.

Jeśli wspomnisz nazwisko Reed, wiele osób automatycznie odpowie "Walk on the Wilde Side" czy "Perfect Day". To zasługa albumu "Transformer", wydanego pod koniec 1972 roku. Kiedy Lou zamykał się ponownie w skorupie spokojnego, rodzinnego życia i stabilnej pracy spotkał na swojej drodze Davida Bowiego i Micka Ronsona. Ci zafascynowani od zawsze twórczością legendarnej grupy The Velvet Underground zaoferowali swoją pomoc w nagraniu przez Reeda nowego albumu. Współpraca okazała się genialnym posunięciem. "Transformer" był doskonałym artystycznym dziełem, które osiągnęło jednocześnie sukces komercyjny. Przystępne piosenki trafiły pod przysłowiowe strzechy, przynosząc Lou Reedowi sporą popularność. 

Naturalną konsekwencją takiego osiągnięcia byłaby próba kontynuacji tej drogi. W końcu muzyk był znany z tego, że potrafił pisać zgrabne piosenki. Wystarczyło tylko znowu je opakować w piękne brzmienia i "Transformer II" sprzedawałby się może nawet lepiej od swojego poprzednika. Z pewnością menadżerowie wytwórni RCA już w myślach przeliczali zarobione pieniądze. Niestety dla nich nic w umyśle Lou Reeda nie było takie proste. 

Zamiłowanie do destrukcji

Muzyk był dobrze znany z tego, że podejmował często destrukcyjne, przeciwstawne, a czasami absurdalnie wyglądające decyzje w karierze. Pogrążony w używkach i rozpadającym się małżeństwie żył w chaosie, jednak jakimś cudem był ciągle w stanie pisać i nagrywać. Nigdy nie czuł się piosenkarzem, a raczej poetą czy artystą koncepcyjnym. Nie gonił za sukcesem, wolał przedstawienie swojej artystycznej wizji, nawet jeśli miałoby to spotkać się ze złym odbiorem. Przyzwyczajony do działania pod prąd obowiązujących trendów, szukał nowego sposobu wyrażenia siebie. Tak powstał pomysł na opowieść o związku dwojga zagubionych ludzi, gdzie miłość, nienawiść, delikatność i przemoc wirują w szalonym i mrocznym tańcu. 

Bob Ezrin, słynny producent, który pracował z Lou Reedem przy albumie "Berlin", powiedział kiedyś muzykowi, że uwielbia jego historie opowiedziane w piosenkach, jednak brzmią one zawsze jak dobry początek jakiejś większej opowieści. Bez zakończenia i kontynuacji. Ezrin odnosił się między innymi do kompozycji "Berlin" z debiutanckiej płyty Reeda. Co dalej z zakochaną parą, która spotkała się tego słodkiego dnia w berlińskiej kawiarni? Po latach producent, wspominając swoją intensywną i emocjonalnie niszczącą pracę przy nagrywaniu albumu, stwierdził, że pomyślał wtedy: "Trzeba go było nie pytać co dalej".  

Tak powstała tragiczna opowieść o Caroline i Jimie. Parze dysfunkcyjnych kochanków. Poszczególne piosenki niczym sceny z filmu pokazują fragmenty ich życia. Opowieść o Caroline i Jimie ukazuje trudne relacje. Historia kończy się tragicznie dla Caroline. Lou Reed umieścił tę historię w Berlinie, chociaż nigdy w nim nie był, inspirowany konceptem podzielonego miasta.

Chociaż muzyk stworzył fikcyjny świat na swojej płycie, wiele elementów odzwierciedla jego osobiste doświadczenia i życiowe wyzwania.. Pomimo że Reed starał się nadać fabularny kształt opisywanym emocjom, to Kronstad po latach wspominała, że kiedy pierwszy raz przesłuchała "Berlin", uderzyła ją brutalna szczerość, z jaką jej były mąż, opisywał sceny z ich życia.

Sam proces tworzenia dzieła był dla Lou Reeda czasem destrukcyjnym. Zmagał się ze swoimi demonami i próbował zamknąć je w muzycznym świecie, chciał nabrać po wszystkim lodowatej obojętności niczym stworzona przez niego postać Jima. Po tragicznych wydarzeniach w życiu głównego bohatera, piosenka "Sad Song" stara się ukazać jego chęć poradzenia sobie z przeszłością". Emocje w trakcie pisania i w samym studiu nagraniowym były tak wielkie, że przez kilka lat po wydaniu płyty muzyk nie chciał do niej wracać. 

Mroczne arcydzieło

"Berlin" to genialna płyta, która wytrąca nas z poczucia zadowolenia. Mroczne historie otoczone są piękną i chwilami wzniosłą muzyką. Wielu krytyków uważało po latach płytę za arcydzieło orkiestrowe, co było zasługą aranżacji Boba Ezrina, który rozwinie swoje produkcyjne skrzydła, pracując kilka lat później nad "The Wall" grupy Pink Floyd.

Wiele utworów zawiera misterną grę perkusyjną, fantastyczne frazy fortepianowe lub pełne sekwencje instrumentów dętych. Chóralne śpiewy mieszają się ze zdecydowanymi gitarowymi riffami, a partie smyczków niosą pozorne ukojenie. Można powiedzieć, że wszystkie muzyczne środki są po mistrzowsku wkomponowane w fabułę. To właśnie ten niesamowity dysonans między pięknem muzyki na albumie "Berlin" a tragicznym przesłaniem wyłaniającym się z tekstów do dziś robi na słuchaczach największe wrażenie. Może się wydawać podczas lektury płyty, że słuchamy cudownych, lekkich, czasem intymnych piosenek i dopiero po chwili dociera do nas impuls, że to nie jest słodka i lukrowana opowieść o miłości. 

W ten oto sposób w 1973 roku Lou Reed i Bob Ezrin stworzyli najbardziej przygnębiający album świata. Dzięki temu ten pierwszy stał się na wiele lat ulubionym, muzycznym "chłopcem do bicia" dla amerykańskich dziennikarzy, którzy nie potrafili wejść w pełen subtelności i niejednoznaczności świat, traktując przesłanie płyty niczym dziennikarską relację z miejsca zbrodni. To w pewnym sensie dziwne, kiedy obyci muzycznie ludzie podchodzą do czyjejś twórczości nieco powierzchownie.

Przecież Lou Reed przez wiele lat swojej artystycznej działalności jeszcze pod szyldem The Velvet Underground przyzwyczajał słuchaczy do niezbyt lekkich piosenek, pełnych aluzji, ironii i nieprzyjemnych historii. To dzięki takim kompozycjom i odwadze do poruszania niewygodnych tematów, kilka lat później twórczość awangardowej grupy i samego Lou Reeda stanie się prochem, który rozpali punkową rewolucję w świecie muzyki. Zaczepiany często przez dziennikarzy pytaniami o dosadność i brutalny realizm płyty, muzyk odpowiadał, że jeśli tak bardzo im to przeszkadza, to z pewnością nie czytali żadnego dzieła Williama Shakespeare'a, z "Otello" na czele, a "Tramwaj zwany pożądaniem" to dla nich zbyt trudne kino.  

Upływający czas, rewolucja kulturowa zmieniły po latach odbiór albumu, jakim jest "Berlin". Pokolenie wychowane na muzyce The Velvet Underground przecierało własne szlaki artystyczne. To, co na początku lat 70. wydawało się szokującym wypadkiem przy pracy, stało się kulturalną normą. Muzyka nie poruszała już jedynie lekkich tematów miłosnych, a stała się lustrem, w którym odbijały się wszystkie problemy społeczeństwa. Lou Reed poczuł ponownie związek ze swoją płytą, umieszczając wiele nagrań z niej pochodzących podczas swoich koncertów.

Kulminacyjny moment przyszedł w 2006 roku. Album doczekał się produkcji scenicznej, która odbyła się w St. Ann's Warehouse na Brooklynie oraz na festiwalu w Sydney w Australii w styczniu 2007 roku. Bob Ezrin, który wyprodukował album, był oczywiście dyrygentem i współproducentem całego wydarzenia. W 2008 roku zapis koncertu został wydany na płycie i w formacie DVD. Spotkał się wreszcie ze zrozumieniem i ogromnym uznaniem. 

Twórczość Lou Reeda przez lata miała wpływ na wiele zespołów. Siła muzyki wydanej na płycie "Berlin" powracała w nowych wersjach nagrywanych przez muzyków w kolejnych latach. Wśród nich znajdziemy utwory Dave’a Navarro, Emiliany Torrini, Mercury Rev, Siouxsie Sioux, Suede czy Whipping Boy. Grupa The Waterboys zawdzięcza swoją nazwę piosence "The Kids". Mike Scott, lider zespołu był pod głębokim wrażeniem całego albumu i postanowił wykorzystać fragment z piosenki: "And I am the Water Boy, the real game's not over here".

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: The Velvet Underground | Lou Reed
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy