"Moje koszmarne, egzotyczne wakacje". Klasyk rocka powstawał w męczarniach

Paul i Linda McCartney'owie w czasie prac nad albumem "Band On The Run" /Universal Music Polska /materiały prasowe

Jesteś jednym z najpopularniejszych artystów stąpających po ziemi, media są jednocześnie ciekawe, co jadłeś na śniadanie, a przy tym liczą, że pomimo dziesiątek sukcesów, wyróżnień i przebojów mając zaledwie 31 lat przebijesz swoje wyczyny. Jesteś Paulem McCartneyem z 1973 roku, który tak rozpaczliwie szukał inspiracji, że porzucił mglisty Londyn na rzecz egzotycznej stolicy Nigerii. Wena spłynęła na niego niczym dziki deszcz, a spod jego palców wyszedł krążek "Band on the Run" - kultowe dzieło, które świętowało niedawno 50. urodziny. Twórcy przeszli prawdziwą gehennę, by go ukończyć.

Zacznijmy od tego, że początek lat 70. był dla fanów Beatlesów okresem żałoby. Najukochańsza grupa, idole całego świata i każdy z Wielkiej Czwórki poszedł w swoją stronę. Ale co tu robić dalej? "Solo na pewno sobie nie poradzą" - pomyślało wielu. "Kwestia czasu, aż się zejdą" - myśleli inni i - spoiler alert, dla tych, którzy nie śledzili zbytnio ich kariery - nie zeszli się. Jednak każdy z członków zespołu już od 1970 roku wiedział, że rozstanie to jedyny sposób na dalszy artystyczny rozwój. John Lennon miał Yoko Ono, a Paul McCartney do stworzenia albumu "RAM" (1971) zaprosił także swą żonę, Lindę. Z perspektywy czasu ich współpracę ocenia się jako wyjątkową w dorobku McCartneya solo, zarazem widać, że Paul nie lubił pozwalać innym decydować. 

Reklama

Stworzenie zespołu Wings (w którym poza małżeństwem McCartney'ów jedynym stałym członkiem był zmarły w grudniu Denny Laine) miało mu dać namiastkę grupowego grania, które znał i lubił z czasów Beatlesów. Trasa "Skrzydeł", która odbyła się na angielskich uniwersytetach jemu też dodała wiatru w żagle. McCartney czuł, że z nowym projektem ma szansę sięgać po nowe, artystyczne sukcesy. Po dość słabym przyjęciu przez krytykę albumów "Wild Life" (1971) i "Red Rose Speedway" (1973) wiedział, że teraz musi zrobić coś, co zamknie usta wszystkim twierdzącym, że nie ma już potęgi McCartneya bez Lennona. 

Paul McCartney i 50-lecie "Band on The Run": Porzucił miejską dżunglę dla afrykańskich upałów

Krótko po zakończeniu trasy koncertowej Wings, Macca zaczął planować, jak wykrzesać z siebie jeszcze choć odrobinę tego daru, który przez całe lata 60. pozwalał mu pisać niezapomniane przeboje. Wpadł na wydawałoby się idealny pomysł - skoro wena zanika w Londynie, muszę wyjechać z miasta. Poprosił wytwórnię EMI o wskazanie miejsc, najbardziej egzotycznych miejsc na świecie, gdzie posiadali studio. Padło na stolicę Nigerii - Lagos. Przed samym wyjazdem Wings, w którym występowali jeszcze Henry McCullough i Denny Seiwell, rozpoczęli próby na szkockiej farmie McCartneya. Ten pierwszy mocno starł się z byłym Beatlesem i opuścił grupę. Tydzień później odszedł Seiwell, ale pozostali nie mieli zamiaru rezygnować ze swoich planów. 

30 sierpnia 1973 roku oprócz McCartneyów na pokładzie samolotu znalazł się jeszcze Geoff Emerick, czyli inżynier dźwięku, a wcześniej jeden z producentów albumów The Beatles. Macca spodziewał się, że Nigeria będzie dla niego miejscem odpoczynku - planował nagrywać nocami, a dniami wylegiwać się na plaży. Nie wiedział jednak, że krajem rządziła wojskowa dyktatura, a rajska lokalizacja prędko mogła zamienić się w prawdziwe piekło. 

Troje muzyków spotykało się w dość prowizorycznym studiu. Nie oszukujmy się, warunki były spartańskie, a niektórych ścieżek nie udawało się zarejestrować osobno w jednym pokoju, więc musieli własnoręcznie zbudować ekrany akustyczne. Wśród afrykańskiej upału, a zarazem wilgoci, w bólach i w namacalnie wyczuwalnym pocie czoła powstał album, który stał się jednym z najważniejszych w całym dorobku artysty. Kilkukrotnie o mały włos nie doszło do całkowitego przerwania prac, między innymi wtedy, gdy Macca zasłabł podczas sesji - wszyscy myśleli, że to zawał serca, ale po wystawieniu go na świeże, choć nadal upalne powietrze, muzyk ocknął się. Przesadzał z paleniem, które na moment porzucił. Ponadto gdy miejscowi dowiedzieli się, że jakiś "słynny Brytyjczyk" nagrywa w Afryce, od razu pomyśleli, że planuje ukraść ich afrykańską tożsamość i podzielić się z nią zewnętrznym światem. Do studia wpadł nawet legendarny Fela Kuti, który chciał żeby muzycy zaniechali prac. Gdy usłyszał pierwsze szlify utworów zrozumiał, że nikt nie ma zamiaru kopiować lokalnego folkloru. 

Okradzeni na ulicy stracili wszystko

Gdy utwory były już wstępnie nagrane, Paul i Linda padli ofiarą napadu. Tubylcy okradli ich z wszystkiego - także z notatek i taśm z zarejestrowanymi już partiami. McCartney myślał, że to koniec, ale po chwili załamania zdecydowali o ponownym wejściu do studia. Po ponad trzech tygodniach burzliwych sesji 23 września powrócili do Wielkiej Brytanii, gdzie spotkali się z fanami i dziennikarzami. Wielkie musiało być zdziwienie McCartneya, który natknął się wówczas na list od EMI, w którym wytwórnia ostrzegła ich jeszcze przed wylotem, by nie jechali do Lagos - rozpoczynała się tam epidemia cholery. A jednak wrócili cali i zdrowi!

Projekt, który nie miał się prawa się udać, zakończył się sukcesem. "Band on The Run" - choć tworzone przez trzy osoby - było w dużym stopniu odzwierciedleniem tego, co czuł McCartney po opuszczeniu Beatlesów. Najlepsze mógł mieć za sobą, ale wciąż był za młody, by odcinać kupony. Marzył o kolejnych sukcesach, ale wciąż uważał, że robi coś odtwórczego. Krążek mówi o artystach pokroju McCartneya i ich ucieczce z własnych ram, które zakłada społeczeństwo lub oni sami. "To zbiór piosenek i głównym pomysłem był uciekająca grupa, ale w rodzaju ucieczki z więzienia. Na początku gość mówi, że utknął między czterema ścianami, ale w końcu się wydostaje. Nie chodziło o wątek, ale samą koncepcję" - mówił McCartney cytowany przez Bruce'a Spizera w "The Beatles Solo on Apple Records".

Na "Band On The Run" składa się dziewięć utworów, w tym tytułowe, epickie i wręcz symfoniczne "Band on the Run", miłosna ballada "Bluebird", czy inspirowana pożegnaniem ze światem Picassa, "Picasso's Last Words (Drink To Me)". Całość zamyka niezwykle dynamiczna "Nineteen Hundred Eighty Five" z niezapomnianym klawiszowym riffem. I choć w sesjach w Nigerii brało udział tylko troje muzyków i inżynier dźwięku, to w post produkcji z pomocą Tony'ego Viscontiego (T-Rex, David Bowie) dodano niezwykle apetyczne partie orkiestracji, a także mięsistą sekcję dętą. Na okładce natomiast znalazła się prawdziwa zbieranina wyjątkowych osobowości, bo m.in. członkowie zespołu, a obok nich Christopher Lee, Kenny Lynch, Clement Freud czy Michael Parkinson - wszyscy przyłapani przez punktową strugę światła w trakcie ucieczki z więzienia. Ikoniczny obraz stał się częścią historii rocka, a młodsi fani jego parodię mogą kojarzyć z plakatu animacji "Madagaskar" - tak, jeszcze nie wiedzieliście wtedy, kto to The Beatles, ale już byliście blisko. "Band on The Run" - dzieło kompletne mieszające style, jednocześnie będące esencją umiejętności twórczych Paula McCartneya od 50 lat zachwyca tak samo.

Jak można się było spodziewać, płyta była sporym sukcesem w Wielkiej Brytanii. Sprzedała się na świecie w 6 milionach egzemplarzy, a wśród krążków McCartneya stanowi jeden z najbardziej przemyślanych w całym dorobku. Niedawno album ukazał się ponownie - w specjalnej, jubileuszowej wersji. Na niej możemy usłyszeć nie tylko znane od lat wersje piosenek w zremasterowanej w formacie half-speed wersji, ale także na dodatkowym krążku zawierającym piosenki w wersji "underdubbed", czyli przed ostatecznym mixem. W ten sposób słuchacze mogą być najbliżej tej dzikiej, egzotycznej atmosfery, jaka musiała panować podczas rejestrowania albumu.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Denny Laine | Linda McCartney
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy